Niby kulinarny blog, ale nie…

Niezapomniana kuchnia Imperium...




Śledząc przeróżne strony blogerów, ich rankingi, doszedłem do wniosku, że najchętniej czytane są blogi kulinarne. W sumie dobrze, bo w dobie wtórnego analfabetyzmu, gdzie przeciętny Polak czyta rocznie parę etykiet na słoikach z pulpetami, treść biletu do kina i sms-y, czytanie kulinarnego bloga na temat wykwintnego tortu z pasztetowej i z poziomkami z boku podnosi poziom czytelnictwa wyżej, i pozwoli oddalić się od doganiających nas pod względem czytelnictwa Nepalczyków i mieszkańców Konga Tak się składa, że nie czuję się na siłach żeby barwnie i soczyście opisywać konsystencję bułki tartej czy dramatycznych zabiegów przy szybkim i sprawnym odwracaniu smażących się i skwierczących z bólu sznycli.
Nie jestem ani Okrasą, który bezdomnym proponuje prosty przepis na zupę z szyjek rakowych z truflami i mango z dodatkiem wina Château Mouton Rothschild, ani Makłowiczem, który od czasu do czasu wsiada do Jumbo Jeta, przelatuje tysiąc kilometrów tylko po to, żeby usiąść na jakiejś chybotliwej skałce i przy szalejącym huraganie na przemian z siekącym deszczem usiłującym usmażyć kaszankę z pomarańczami i dodatkiem miejscowego wina, a przy okazji opowiedzieć nam historię miejscowego młyna.
Dlatego skubnę ten temat ze strony przeciętnego konsumenta chcącego skorzystać z gotowych produktów. Tak się złożyło, że jedną piątą życia spędziłem w Londynie. Jak powszechnie wiadomo, Brytyjczycy mają takie samo pojęcie o gotowaniu, jak mieszkańcy Laosu o konstruowaniu sputników i stacji orbitalnych. Dość powiedzieć, że chyba każdy napotkany Francuz czy Włoch zapytany o kuchnię angielską reaguje najpierw niepohamowanym śmiechem, a następnie wymiotami. Ja podszedłem do zagadnienia poważniej i postanowiłem osobiście zbadać fenomen kuchni angielskiej. Kiedy skończyłem, zrozumiałem, dlaczego Wielka Brytania tak rzadko była napadana, a ostatni raz w całej historii zdarzyło się to chyba Wilhelmowi Zdobywcy w XI wieku, któremu po wyczerpaniu żarcia które zabrał ze sobą na wojnę pozostało tylko to angielskie. Krótko po tym zmarł, a pozostali przy życiu kompani pewnie bardzo mu tej szybkiej śmierci zazdrościli…
No dobra. A teraz do rzeczy.
Pamiętacie pewnie film „Upadek” z Michaelem Douglasem, kiedy Michael przy pomocy pistoletu maszynowego zamawia burgera w lokalu typu McDonald, a kiedy już go dostaje, patrzy na duże, barwne zdjęcie soczystego, pękatego od mięsa i warzyw soczystego burgera. Następnie wyciąga z pudełka swojego burgera, przypominającego małe, sprasowane coś i pyta sprzedawcę, czy z tym zdjęciem burgera na reklamie jest coś nie tak.

Jako, że jestem z natury leniwy i nie przepadam za gotowaniem, zmuszony jestem nierzadko dokarmiać się gotowymi przetworami, które wystarcza jedynie podgrzać. I ilekroć udaję się do sklepu i kupuję jakieś gotowe danie, prawie zawsze staje mi przed oczami scena z tego filmu. I wtedy tak bardzo brakuje mi pistoletu maszynowego.
Najgorsze, że przetestowałem już dziesiątki przeróżnych słoików i innych opakowań, i zamiast dać sobie spokój, ja nadal szukam kawałka mięsa w gulaszu, jak Indiana Jones Świętego Graala. Wiem, że gdzieś, pewnie przez przypadek albo niedbalstwo, ktoś wrzucił do słoikowego bigosu kawałek kiełbasy, lub solidny kawał mięsa do pizzy zamiast tradycyjnych już ścięgien lub tętnic świni czy krowy, i że ten słoik czeka gdzieś na mnie na jakiejś półce jakiegoś sklepu. Inaczej – boga nie ma.

Od razu oświadczam, że nie jestem hardcorowcem i „chińskie zupki” skreśliłem jeszcze w Polsce. Już ich same nazwy powodują u mnie skurcze jelit. Zupa kaczkowa, zupa buraczkowa (czytaj barszcz), a niedługo pojawią się pewnie zupki krowowe i rybowe – to nie może wzbudzać zaufania. W środku zawsze znajduje się trudny do rozbicia, kwadratowy makaron przypominający w dotyku i z wyglądu fragment drucianej wycieraczki, a w środku magiczny woreczek z solą i np. kurą w proszku. To znaczy jej chemicznym substytutem, takim jak np. dwupierdzian grochu w przypadku „zupy grochowowej”, czy nadtlenku kaczora w przypadku „zupy kaczkowej”.

Kiedy przyjechałem na Wyspy, postanowiłem, że nie po to jechałem tak daleko od domu, żeby obżerać się polskim jedzeniem. Dosyć się go najadłem przez ostatnie kilkadziesiąt lat. Lubię „czerpać” z kuchni kraju, w jakim przebywam, bo to przecież istotna i pouczająca, a także nieodzowna część każdej obcej kultury. Owszem, można zamknąć się w czterech ścianach i ściskając w ręku kawałek toruńskiej oglądać teleexpress, ale czy wtedy, będziemy mogli powiedzieć po powrocie, jak żyje się w UK? Dlatego poprosiłem żołądek o wybaczenie i zacząłem czerpać z bogactw brytyjskiej kuchni. Jak się pewnie domyślacie, nie naczerpałem się za długo. Przy okazji zgłębiania sensu kuchni angielskiej dowiedziałem się, dlaczego przeciętny Anglik wygląda jak Wayne Rooney.


Bo on pięknie ucieleśnia smak i wykwintność tej kuchni. Jest dla mnie jej ikoną.

Kuchnię wyspiarską podzieliłem sobie na dwa działy – zapiekańce i kiełbasy. Nie wiem skąd się wzięła skłonność do zapiekania wszystkiego w cieście, ale widać, że to ich specjalność. Zapiekają zarówno roślinność jak i mięso i grzyby. Zapiekają na ostro, na kwaśno i na słodko. Ja zacząłem od mięsnego „paja” w kilkunastu odmianach. Zwiedziony zdjęciem na pudełku, gdzie rzeczony steak pie kusił przebogatym wnętrzem, z którego aż wyciekały kawały mięcha zanurzone w gęstym sosie, wsadziłem go do piekarnika i po ponad półgodzinnej obróbce termicznej otrzymałem płaskiego gniota o wymiarach krowiego placka i podobnym zapachu oraz konsystencji. Po przeprowadzeniu wstępnej inspekcji wnętrza placka, odkryłem parę kawałeczków mięsa i znaczną ilość brunatnej, wodnistej brei.


Było jeszcze parę innych prób z „pajami” z kurczakiem i grzybami, ale bez pozytywnych rezultatów.
Potem przyszła kolej na brytyjskie kiełbasy. Fenomenem tych kiełbas jest to, że występują w niezliczonej ilości odmian, a smakują tak samo. To znaczy – jak kompost. Wprawdzie kompostu nigdy nie próbowałem, ale mogę go sobie wyobrazić. Mimo, że dla urozmaicenia wrzucają w ten kompost różne, często dziwne dodatki jak na przykład jabłka, to siła kompostu jest tak ogromna, że jabłko choć teoretycznie gra jedną z głównych ról, w rzeczywistości pełni rolę statysty, ale za to występuje w napisach. Na etykiecie. Jedynym chyba wyjątkiem są kiełbaski chilli, które też smakują jak kompost, ale za to parzą w gębę. Lubię chilli, ale lubię czuć jego smak, a nie jedynie stan, jakbym przeżuwał opakowanie pinezek.



Aż dziwnym się wydaje fakt, że nikt tych kiełbas nie wędzi. Nie mam pojęcia, dlaczego. Może prawo tego zabrania, albo w trakcie wędzenia eksplodują? W każdym razie widać, że mają nadprodukcję tego kiełbasianego mięsa, bo sprzedają je luzem w szarych brykietach, albo obtaczają je w bułce tartej z jakimś ciastem i łojem i sprzedają w postaci brunatnych kul. Często występuje odmiana kul bez łoju, ale za to z jajkiem i oczywiście mięsem kiełbasianym.
W każdym razie, mimo moich najszczerszych chęci, po konsultacji z żołądkiem doszliśmy do wniosku, że podróże wprawdzie kształcą, ale nam wystarczy tej kulinarnej edukacji. Zwłaszcza, że zaczęła się systematyczna ekspansja naszych rodzimych produktów na Wyspach. Widząc szybko zapełniające się półki polskim żarciem w największych brytyjskich sklepach pomyślałem, że koniec moich mąk i poczułem to, co William Wallace, kiedy uniósł się katowski topór. I tak samo jak William, chciałem wykrzyknąć – Freeeedooom!



 A o tym, czy mój żołądek odnalazł spokój i ukojenie już niebawem…

2 komentarze:

  1. Bo jadłeś gotowe, zamiast sobie ugotować coś wedle oryginalnego brytyjskiego przepisu.
    Ave Maryja!

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiem. Zawsze jestem sobie winny... Ave! :)

    OdpowiedzUsuń

Lekkie, wakacyjne opowiadanko...

  Kończę nową książkę i w ramach odpoczynku od niej, wyskrobałem opowiadanie. Może komuś dobrze zrobi na głowę, może kogoś zrelaksuje, a nie...

Najchętniej czytane