Co mnie wkurza...

Czyli jak zostać szmatą za pisiont groszy, albo: Waldek! Ja jadę!



Coś mnie dziś podkusiło, żeby wywalić z siebie parę spraw, które mnie w Polsce i Polakach wkurzają. Piszę pod wpływem nagłego impulsu spowodowanego małą scysją z kasjerką w sklepie, więc wybaczcie bełkot i gdzieniegdzie ordynarne słownictwo.
Zacznę od problemu, któremu niestraszne są zawirowania ekonomiczno-polityczne ani zmiany ideologii państwowej. Jest to problem, który nazwałem

Pisiont groszy


Być może nad Polską wisi jakaś klątwa, której nie daje się odczarować.
A jeśli nie klątwa, to złośliwi złomiarze. Choć nie wykluczam, że jest to spisek pracowników mennicy państwowej, którzy z premedytacją odmawiają bicia monet. 


No bo jak wyjaśnić notoryczny ich brak w sklepowych kasach? Nie ma dnia, żeby sprzedawca nie zapytał – a ma pan może pisiont groszy? Czasem dwadzieścia, czasem pięć, w każdym razie chodzi im o końcówki w postaci monety. Owszem, można zaryzykować twierdzenie, że większość kasjerów uczyła się matematyki w szkołach Nepalu albo Botswany, lub byli słabi z ułamków, i w ten sposób łatwiej im obliczać resztę.

Tylko po cholerę zostali kasjerami, a nie na przykład klaunami w cyrku? Praca mniej stresująca i z dala od kasy.
Pewnie, że kiedy zwyczajnie nie mam przy sobie drobniaków, nikt mnie ze sklepu nie wyrzuca. Zostaję wtedy poddawany próbie na człowieczeństwo. Kasjerka albo wznosi oczy do góry, albo robi klasycznego face palma i głosem pełnym boleści szepce niby do siebie – wszystkie drobne mi pan zabiera. Wszyściutkie drobne – i wtedy czuję się jak ludzka szmata. Jakbym tej kasjerce wyrywał te drobne razem z nerkami i wątrobą.

Jestem człowiekiem o słabej konstrukcji psychicznej i w takich wypadkach (ku nieukrywanemu oburzeniu pozostałych kolejkowiczów), proszę kasjerkę o wstrzymanie transakcji. Następnie, z wywieszonym ozorem, biegam po okolicznych sklepikach i straganach, próbując rozmienić złotówkę na drobne. Przy chronicznym braku monet jest to prawie Mission Impossible, a jeśli jużci się uda, nie liczę na jakieś podziękowania ze strony kasjerki. Jako klient jestem dla niej tylko wrzodem na dupie. A bez drobnych w portfelu, ropiejącym wrzodem…
W każdym razie byłem prawie pewny, że po przejściu z socjalizmu, na system kapitalistyczny problem zniknie. Ale nie zniknął. Więc bujam się z drobniakami w kieszeniach, żeby nie umrzeć z głodu, bądź nie stać się znienawidzonym i pokazywanym palcami postrachem kasjerek pacanem,  „co_to_nigdy_nie_ma_drobnych”…

Drugą rzeczą która z pewnością spowoduje niechęć do mojej osoby, głównie ze strony wojujących feministek  jest

Kobieta za kierownicą…


Tak… Teraz męska część czytelników uśmiecha się nieśmiało i ukradkiem, żeby nie oberwać w cymbał od swojej drugiej połowy.
Nie dziwię się, bo kiedy w gronie znajomych jakaś podekscytowana Mariolka wyrywa się z informacją:  „A wiecie co? Zrobiłam wreszcie prawko i od jutra ruszam sama w miasto” – u panów wywołuje specyficzny uśmiech, który jest krzyżówką politowania z domieszką fałszywego entuzjazmu.
I trudno się temu dziwić. Za komuny kobieta za kierownicą zdarzała się równie często, co foki we Władysławowie. Wynikało to głównie z tego, że kupno samochodu, albo jakichkolwiek części do niego było prawie niemożliwe. 


Kobiety znając swój talent do prowadzenia auta, rozumiały to. W zamian za to, od czasu do czasu mogły się wyżyć na pustym parkingu w asyście małżonka sztywnego ze stresu i dzielnie trzymającego przez cały czas rękę na pulsie, czyli dźwigni hamulca ręcznego.
Po obaleniu reżimowego ustroju i wprowadzeniu gospodarki rynkowej, jak grzyby po deszczu pojawili się pierwsi importerzy samochodów, czyli nasze kochane wąsate Ryśki, Mariany i inni, którzy sprowadzali, a potem z mozołem składali powypadkowe auta. Głównie te, po których Niemiec płakał, jak sprzedawał. 


Samochody przestały być luksusem i trafiły pod strzechy. To znaczy te samochody, które poskładano z trzech i z wielokrotnie przekręcanymi licznikami.
W tym samym czasie nasze panie ulegały procesowi emancypacji, starannie podsycanemu przez prasę kobiecą. Zaczęły się dokształcać, awansować i coraz więcej zarabiać. U panów zaczęło występować zjawisko odwrotne. Gubili sierść, zaczęli nosić rurki, biżuterię, tracili pracę, pewność siebie, obkurczała im się moszna...
Wyemancypowane panie poczuły wiatr w żaglach. Przestały interesować je związki małżeńskie oraz dzieci, które w nocy bezsensownie wyją, często śmierdzą, powodują cellulit, worki pod oczami od  niewyspania i utrudniają awanse. Wiele z pań zaczęło uprawiać modne sporty, podróżować samotnie po świecie w poszukiwaniu tymczasowych, egzotycznych przygód, chodzić na siłownię itp.


Kiedy w telewizji zaczęła lansować się Martyna Wojciechowska, która jest zajebista i nie boi się męskich wyzwań do tego stopnia, że niedługo będzie miała wąsy i włosy na klacie i… stało się.
Nasze ulice powoli, acz systematycznie zapełniały się przeróżnej maści samochodami prowadzonymi przez kobiety. I to były ostatnie chwile, kiedy ruch był w miarę płynny, a blacharze z trudem zarabiali na składkę ZUS… No dobra. Trochę przesadzam i wyłazi ze mnie męska, szowinistyczna świnia.
Tym niemniej, kiedy stoję na końcu kolejki do zielonego światła, a ta posuwa się w tempie naćpanego żółwia po amputacji kończyn, telepatycznie czuję, że „kondukt czekających” prowadzi kobieta.


Po wielu przejażdżkach ze swoją kobietą i ze mną w roli pasażera zauważyłem, że stojące pod światłami kobiety dzielą się na dwa rodzaje.
Rodzaj pierwszy, te ze sportowym (ekhm) zacięciem to „spalaczki sprzęgła”. Są one przekonane, albo wmówiono im,  że aby nie tamować ruchu, spod świateł należy ruszać tak szybko, jak to tylko możliwe. Dlatego, nawet  jeśli światła będą się zmieniać co godzinę, kobieta nie zdejmie nogi ze sprzęgła, choćby nie wiem co. Będzie zwarta i gotowa. Godne to pochwały, choć tarcze sprzęgłowe będzie kupować częściej, niż szampon.
Druga kategoria pań, to te, które prawdopodobnie są, lub dopiero chcą zostać buddystkami, albo wchłonęła filozofia Zen. Nazwałem je „No rush”


Te z kolei, pomiędzy kolejnymi zmianami świateł będą kontemplować, medytować i ogólnie myślami będą daleko od skrzyżowania. Najlepszym sposobem, żeby zmusić panią „No rush” do ruszenia, jest delikatne popukanie w szybę jej samochodu, a kiedy ją otworzy, poproszenie jej z Uśmiechem Otyłego Buddy, żeby łaskawie wcisnęła lewą nóżkę na pedał sprzęgła, a prawą rączką raczyła wrzucić pierwszy bieg, bo za osiem sekund będzie zielone światło.
Ja niestety nie mam w sobie tyle miłości i zrozumienia… więc najchętniej, z pomocą paru innych, równie pozbawionych miłości co ja, zepchnąłbym ją na pobocze i na koniec wyrwał jej pióra z wycieraczek pokazując przy tym język. 
Inną, charakterystyczną cechą kobiet-kierowców jest ich pozycja za kierownicą. Czasem, spacerując po osiedlowym parkingu, łatwo jest zgadnąć, który samochód „powożony” jest przez kobietę. Poznać to po małej, tłustawej plamce na przedniej szybie. 
To ślad po nosie.


Kobieta tak już ma, że kiedy prowadzi samochód, musi widzieć przednie reflektory i zderzak. To znaczy, usiłuje je widzieć. W ten sposób prowadząca pojazd prawdopodobnie dokonuje pomiaru odległości od samochodu jadącego przed nią. Inaczej czuje się niekomfortowo i niebezpiecznie. To samo tyczy parkowania.
Pani parkuje przeważnie przodem, bo oczy są przecież z przodu i nie bez przyczyny…
Dłuższa jazda w pozycji „na klęcznik”, wytrzeszcz oczu spowodowany ciągłą obserwacją przedniej maski, a także ciągła ejakulacja adrenaliny powoduje, że po kilkudziesięciu przebytych kilometrach, kobieta po wyjściu z auta będzie sztywna jak pal po Braveranie…
Parkowanie i tankowanie samochodu.
 Przebogaty temat do żartów, niestety, tak powszechny na youtube i innych serwisach, że pisanie o tym, jest jak opowiadanie odgrzewanych dowcipów typu -  „samolotem leci Polak, Rosjanin i Niemiec”…


Nie chcę się już pastwić nad kobietami. Mimo tego, co o nich napisałem, podobno statystycznie powodują najmniej wypadków. Czary?
Wiem, że uogólniam. Że jest wiele kobiet, od których sam mógłbym uczyć się jeździć.
Osobiście jeszcze takiej nie spotkałem, ale wiem i czuję, że taka jest.


I żeby udowodnić, że nie jestem gejem, napiszę – uwielbiam kobiety. Zawsze i wszędzie. Wyłączywszy z tego fotel kierowcy…

Na tym zakończę dzisiejsze dyrdymały. Chciałem się pożalić, i zrobiłem to.
A teraz spadam stąd...


4 komentarze:

Lekkie, wakacyjne opowiadanko...

  Kończę nową książkę i w ramach odpoczynku od niej, wyskrobałem opowiadanie. Może komuś dobrze zrobi na głowę, może kogoś zrelaksuje, a nie...

Najchętniej czytane