Edyto wróć!

Czyli, telewizja w peerelu nie taka znowu zła...



Skończyłem właśnie czytać książkę-perełkę, którą bliska memu sercu osoba odkopała w pewnym hipermarkecie z przypominającego śmietnik stosu tzw. tanich książek. To, że markety traktują książki jak śmieci, nie oznacza, że śmieciami są. Wystarczy głębiej pogrzebać i da się znaleźć wiele perełek, które nie zasługują na to, żeby skazywać je na leżenie w zbiorowej mogile.


Taką właśnie ekshumowaną perełką okazała się książka pt. „Prezenterki” autorstwa A. Szarłat.
Całość traktuje o popularnych w czasach PRL prezenterkach telewizyjnych, atmosferze czasów kiedy dziesiąta muza się rodziła, jej decydentach i o kulisach pracy w telewizji.

Niezwykle lekko napisana powoduje, że czyta się ją jednym tchem. Ale ja nie o pisaniu chciałem. Tylko o tym, że kiedy dotarłem do ostatniej strony, nagle zdałem sobie sprawę, że nie wszystko w PRL było fuj. Poza programami typu „Z wizytą u was” „Bank miast” itp. oczywiście.
Mimo że telewizja w tamtych czasach była przaśna jak zabawki z ZSRR, uboga jak chłop z Albanii, a dobre zachodnie filmy rzadkością, to za pewnymi „obrzędami” nadal tęsknię.
Przede wszystkim za spikerkami, których zadaniem było granie na czas, żeby realizatorzy mogli zdążyć ze zmianą dekoracji, planszy albo taśmy.
A jak sięgam pamięcią, robiły to z takim wdziękiem, że do dziś kręci mi się łezka na samo wspomnienie.

Uważam, że chyba niewiele jest osób, których młodość upłynęła w PRL, a którzy na wspomnienie głosu Edyty Wojtczak czy Jana Suzina nie czują przyjemnego ciepła.
Ten słodki duet, plus Krystyna Loska stały się ikonami polskiej telewizji, jaką lubiłem i za jaką trochę tęsknię.
W dzisiejszej, skomercjalizowanej zabrakło miejsca dla prezenterów. Szaleńcza pogoń za mamoną spowodowała, że zastąpiły ich puszczane w kółko i przy każdej okazji reklamy.
Telewizja stała się beznamiętną maszyną do śledzenia słupków oglądalności i produkcji kasy. Jeśli od czasu do czasu pojawi się jednak ktoś prowadzący program, przeważnie skupia się na podkręcaniu swojej zajebistości...
Jak to się stało, że mając ponad sto kanałów, w zasadzie nie znajduję niczego interesującego, a kiedy miałem dwa, zawsze coś się znalazło? I nawet pilota nie potrzebowałem, bo kanałów tylko dwa, a program telewizyjny miałem w głowie. Głowa była normalnych rozmiarów, tylko program był stosunkowo krótki. Mimo to zawsze można było coś dla siebie wydłubać.
Pamiętam, że poniedziałkowe wieczory zarezerwowane były dla teatru telewizji, którego szczątki udaje mi się czasem znaleźć na youtube.


Peerelowskie czwartki upływały na wieczorach z Teatrem Sensacji, czyli słynną Kobrą.


Dziś mogą śmieszyć wysiłki scenografów, którzy za pomocą rekwizytów wypożyczanych z Pewexu usiłowali stworzyć atmosferę angielskiego domu, ale widzom, w tym mnie, nie przeszkadzało to w delektowaniu się samą sztuką.  


Zagraniczne filmy z powodu tzw. wsadu dewizowego pojawiały się rzadko, ale ich niedostatek nadrabiano krajowymi programami rozrywkowymi, których poziom artystyczny do dziś jest niedoścignionym wzorem dla współczesnych kabareciarzy usiłujących wywołać kaskady śmiechu za pomocą głośnego bekania, lub dowcipów o policjantach.
W tym miejscu pozwolę sobie wstawić fotografię Panów, którzy są synonimem rozrywki przez duże „R”. Mowa rzecz jasna o „Kabarecie Starszych Panów” z genialnym Wasowskim i Przyborą.


Młodsi widzowie mojego „piernikowego” pokolenia bardziej pamiętają kabaret Olgi Lipińskiej…


Peerelowska telewizja ze względu na brak dewiz i ze względów ideologicznych, korzystała z własnych zasobów intelektualnych i nie kupowała licencji na programy. Wszystko tworzono w Polsce przez Polaków i z dumą muszę przyznać, że udawało się produkować programy, które może nie ociekały blichtrem  jak w „Tańcu z gwiazdami”, nie schlebiały jednak  najniższym gustom. Przykładem niech będzie ulubione przeze mnie Studio2.
Widocznie kierownictwo telewizji doszło do wniosku, że robienie programów dla tłumoków kłóciłoby się z kulturotwórczym posłannictwem telewizji, która jest od tego, żeby kulturę w społeczeństwie kształtować, a nie włazić tępej jego części do dupy…


Mimo że reżimowa i propagandowa, ówczesna telewizja w miarę swoich możliwości starała się dbać o widzów w każdym wieku i o różnych zainteresowaniach. Dzieci nie były specjalnie rozpieszczane, ale miały swoje programy o stałych porach.
Obowiązkową pozycją była dobranocka. Choćby skały srały, musiała być w okolicach godziny 19:00. Dobranocka wyznaczała rytm dziecięcego życia. Oznaczało to, że zaraz po niej następowało obowiązkowe myju, myju, skok w piżamkę, ciumas od mamy w czółko i wślizg do łóżka.
Z perspektywy czasu muszę przyznać, że na odcinku dobranocek polska telewizja miała sporo do zrobienia, i że dobranocka jako program, najlepiej ukazywała techniczne ubóstwo ówczesnej telewizji.
Dwie czarne rękawiczki i nasadzone na palce dwa ping-pongi były Jackiem i Agatką.


Ping pongowy duet zajmował się pouczaniem dzieci. Przypominał o dobrodziejstwach mycia zębów, zasadach dobrego wychowania i dokarmianiu ptaków. Można powiedzieć, że dzięki Jackowi i Agatce nie skończyłem w więzieniu…
Potem była „Gąska Balbinka”.

Ptyś w tej bajce był niby chłopcem, ale coś z nim było nie tak. Dziś mogę powiedzieć, że był protoplastą Anny Grodzkiej. „Gąska Balbinka” była czymś na kształt kreskówek i uwierzcie, jakościowo bardzo daleka była od jakości filmu „Shrek”.
W międzyczasie był też „Miś z okienka”, ale słabo go pamiętam. Patrząc na kadr z „Misia” widać, że dupy nie urywało. Wraz z rozwojem technologii, ping-pongi, pluszowe misie i Balbiny stopniowo zastępowane były przez kreskówki z Bolkiem i Lolkiem, Reksiem i inne...


Dzieci starsze, te, które z pogardą patrzyły na te, co oglądają dobranocki, miały do dyspozycji między innymi program „Zwierzyniec” prowadzony przez przesympatycznego, nieżyjącego już Michała Sumińskiego o wyglądzie wesołego bobra.


Program dla majsterkowiczów „Zrób to sam” prowadzony przez polskiego McGyvera, czyli Adama Słodowego, który za pomocą kawałka sznurka, butelki po occie i pudełka po butach potrafił na wizji zbudować łódź podwodną, w dodatku latającą…


…a w niedziele o dziewiątej rano budziło nas pianie koguta obwieszczającego program Teleranek.


Za wyjątkiem pewnej grudniowej niedzieli, gdzie zamiast koguta pojawił się łysy generał, obwieszczający wprowadzenie stanu wojennego.


Zaraz potem, w telewizji pojawili się prezenterzy w mundurach. Na szczęście ani Edytki, ani Suzina i Loski wbić im się w mundur nie dało.


Moi ukochani prezenterzy powoli odchodzili w cień, a wraz z nimi „moja” telewizja…


Przyznam, że od tego czasu przestałem darzyć telewizję sympatią. Nie widzę w niej ani życia, ani ducha telewizji. Stała się maszynką wypluwającą przypadkowe programy, które mają być interesujące dla każdego, czyli dla nikogo. Jest czymś na kształt kanału youtube, od czasu do czasu przerywanego prognozą pogody wypowiadaną przez beznamiętny głos w tle, w nocy zaś poczęli pojawiać się "wróżbici"...


Poziom rozrywki dawno sięgnął dna, a teraz ryje głęboko w mule.
Stacje telewizyjne mając w Polsce spory potencjał intelektualny, który czeka, żeby z niego „uszczknąć”, wolą kupować eksploatowane przez cały świat licencje na programy dla kretynów.
Dzięki licencjom mamy przyjemność nurzania się w intelektualnej rozpuście jakie dają nam programy z „epickiego”cyklu „Dlaczego ja”


bądź „Trudne sprawy”


…i inne produkcje, których „targetem” są osoby z dramatycznie postępującym zanikiem mózgu i silną potrzebą węszenia sensacji.


Ktoś powie, że jestem już stary i nie nadążam. Że prezenterzy w telewizji to przeżytek. Że nowe czasy i nowe społeczeństwo wymuszają inne potrzeby. Że takie są trendy i że nic nie poradzę, że świat się zmienia.
Szkoda, że my ciągle musimy gonić za trendami, zamiast sami je stanowić. W Czechach też się świat zmienił, a jednak nie zrezygnowali z dubbingowania filmów. Do dziś zarówno Batman i Darth Vader mówią po perfekcyjnie po czesku i jakoś nikomu to nie przeszkadza. Może tradycja jest dla Czechów ważniejsza od gonienia za trendami?


Dzięki Bogu w Polsce ostał się jeszcze zwyczaj emitowania w telewizji filmów fabularnych z lektorem. Być może jesteśmy jednym z ostatnich krajów, gdzie filmy ogląda się w ten sposób.
Częściowo wynika to z oszczędności, ale ufam, że działa to dlatego, że tak po prostu lubimy…
Patrząc, jakiej ewolucji uległa telewizja, mam prawo spodziewać się jeszcze gorszego. Rywalizujące ze sobą stacje biją się o widza wszelkimi metodami. Wbrew zasadzie, że życie ciekawsze jest od fikcji, prześcigają się w płodzeniu nieprawdopodobnych seriali paradokumentalnych. Skoro „Pamiętniki z wakacji” już nie wystarczają, należy spodziewać się serialu „Prosektorium”, o trudnej pracy patologów, „Ekshumacje”, czy „Sekrety ginekologów”.
Aż ciśnie się na usta…


Może już czas dać sobie spokój z telewizją? Kiedyś jej nie było, a ludzie byli jakby szczęśliwsi i mieli mniej przekrwione oczy.
 Przyjdzie wiosna, usiądę sobie na ławce i będę jarał się kiełkującą trawą.
A co, jeśli z telewizją wszystko w porządku, a ja jestem po prostu starym, sentymentalnym pierdzielem, który jak każdy typowy pierdziel uważa, że „za jego czasów” wszystko było lepsze?
No dobra, to chociaż przyznajcie, że Edyta Wojtczak była mega. Bo przecież była...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Lekkie, wakacyjne opowiadanko...

  Kończę nową książkę i w ramach odpoczynku od niej, wyskrobałem opowiadanie. Może komuś dobrze zrobi na głowę, może kogoś zrelaksuje, a nie...

Najchętniej czytane