Lekkie, wakacyjne opowiadanko...

 
Kończę nową książkę i w ramach odpoczynku od niej, wyskrobałem opowiadanie.
Może komuś dobrze zrobi na głowę, może kogoś zrelaksuje, a niewykluczone, że znajdą się też tacy, którzy uznają mnie za bezbożnika i polecą na skargę do biskupa. 
Cóż... Wszystkim nie dogodzisz, jak mawiają gwiazdy filmów porno. 
Anyway... Starałem się rozbawić, uszczęśliwić, ożywić i otworzyć umysły. Mimo jedynie pobieżnej korekty tekstu, spowodowanej pospiechem, pozostaje  życzyć Wam dobrej zabawy i znikam...
- Pani Krysiu?
- Tak panie kierowniku?
- Kurtyna!

 

I

Doktor Rupert Finchley łakomym wzrokiem spojrzał znad okularów na wypiętą, smakowitą pupę pielęgniarki Lucy Rice, zmieniającą prześcieradło na kozetce. Pod białym kostiumem widać było zarys skąpej bielizny. Reszta była w rękach wyobraźni, a tej Rupertowi nie brakowało. Jako niewątpliwy hetero i ceniony psychiatra nie widział niczego złego w patrzeniu na zgrabny tyłek, ale czuł, że rozbrykana wyobraźnia może go kiedyś wpędzić w kłopoty. Rozmarzonym wzrokiem zerknął na zegarek i wyprostował się otrzeźwiony faktem, że zbliżała się osiemnasta. Przełknął ślinę, głośno chrząknął i rzucił od niechcenia.

— Panno Rice! Dochodzi już szósta. Mamy jeszcze jakichś pacjentów?

Kobieta się wyprostowała, poprawiła obcisły kostium, mimowolnie rozmywając widok seksownych konturów swego ciała. — Chwileczkę doktorze. — Z gracją antylopy doskoczyła do drzwi i otwierając je, wychyliła głowę, aby zlustrować poczekalnię. Przez chwilę tkwiła w tej pozycji. — Jest tylko jakiś starszy gość i babcia. — Zameldowała z kuszącym uśmiechem. Jej pofalowane, platynowe włosy prezentowały się niezwykle pociągająco. Finchley rozkoszował się przez kilka sekund tym widokiem, w końcu się ocknął, odgonił z twarzy ślady lubieżności i przewertował kartoteki pacjentów.

— No tak, Frank Butler. Faktycznie, ma dziś wizytę o osiemnastej. Ale tej starszej pani nie powinno tu być. Może przeoczyła pani tę pacjentkę? Nieważne. Proszę poprosić pana Butlera, a potem zastanowimy się, co z tą babcią. A teraz może pani zaparzyć sobie herbatę i odpocząć. Wezwę panią, kiedy zajdzie taka potrzeba. Albo... — popatrzył na zegarek. — Może pani iść do domu. Dwójka pacjentów to niewiele. Szybko się uwinę. Do jutra panno Rice. — wyszczerzył w uśmiechu śnieżnobiałe zęby.

— Dziękuję doktorze. Jeszcze tylko umyję szklanki i znikam. — dygnęła w podzięce i wyszła z gabinetu.

Po chwili do środka nieśmiało wkroczył na oko siedemdziesięcioletni, mocno łysiejący, postawny, wąsaty mężczyzna w drucianych okularach. Mężczyzn w tym wieku Rupert dzielił na żylastych i zwiędniętych. Ten, mimo wydatnego brzucha, był nieźle umięśniony i nie pasował do jego klasyfikacji. Finchley wstał, ukłonił się i ruchem ręki wskazał krzesło.

— To chyba pierwsza pańska wizyta, dlatego zadam sakramentalne pytanie: W czym mogę panu pomóc? — uśmiechnął się przy tym w stylu „nie uważam pana za idiotę i wszystko jestem w stanie zrozumieć".

— Nie bardzo wiem, jak zacząć. — bąknął mężczyzna. — Wiem, że ma pan do czynienia z wieloma, powiedzmy, specyficznymi ludźmi, z dziwacznymi problemami. Ale jeśli da mi pan szansę, odcedzi mój problem od wyuczonych na studiach przypadków i do tego uwierzy, że to, co powiem, nie jest zmyśloną przez idiotę bajką, ufam, że dojdziemy do porozumienia.

Finchley nerwowo spojrzał na duży, wiszący zegar, czując lekkie zesztywnienie mięśni karku.

— Proszę się rozluźnić doktorze — kontynuował Frank, wyczuwając, że atmosfera nieco zgęstniała. — Z mojej strony nic panu nie grozi. Nie mam przy sobie piły łańcuchowej ani żadnych ostrych przedmiotów, wyłączając moje popsute zęby. Agresję wyładowuję jedynie na komarach w sypialni. — uśmiechnął się dobrodusznie. Tak naturalnie, że trudno byłoby nie uwierzyć w jego zapewnienia. — I wyjaśnijmy sobie coś. Nie jestem bogaczem. Ta wizyta sporo mnie kosztuje, więc proszę nie zerkać na zegarek, bo to mnie rozprasza i utwierdza w przekonaniu, że moje problemy są mało istotne i że na pomoc z pana strony nie mogę liczyć. Proszę tylko o odrobinę empatii i zrozumienia. Dobrze?

Mężczyzna mówił z sensem, bez zbędnego pieprzenia i sztucznej uprzejmości, więc Rupert zmniejszył stopień kurtuazji na rzecz konkretów.

— Więc z czym pan do mnie przychodzi i czego oczekuje?

— Mówiąc wprost, potrzebuję zaświadczenia o pełnej poczytalności. Potwierdzenia, że jestem normalny. Tylko proszę mi nie wciskać banałów, że normalność to pojęcie względne i tak dalej, bo kiedy wdamy się w dalszą dyskusję tego typu, może się okazać, że pan także nie jest do końca normalny. Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę — dokończył z szelmowskim uśmiechem.

Wyraźnie rozluźniony Finchley poluzował krawat, rozparł się wygodnie w fotelu i bawiąc się długopisem, popatrzył podejrzliwym wzrokiem na starszego jegomościa:

— Po co panu taki papier? Ściga pana policja? Żona? Zrobił pan coś komuś?

— To na wypadek, gdyby próbowano zrobić ze mnie kretyna, więc papier od psychiatry mógłby mi pomóc. Od paru dni dzieją się ze mną, a w zasadzie w moim domu, dziwne, a z pewnością niewytłumaczalne rzeczy. Nie wiem, jak to wszystko dalej się potoczy, ale wolę mieć zaświadczenie, że ze mną jest wszystko w porządku.

— A jakież to dziwne i niewytłumaczalne rzeczy dzieją się w pańskim domu? Nawiedzają pana duchy? — lekarz roześmiał się z tryumfem, jakby właśnie strzelił bramkę.

— Duchy? To byłoby zbyt banalne. Nie, to coś znacznie bardziej zagadkowego. Aha... — wtrącił. — Ta osoba w poczekalni jest ze mną. — dodał. — Nie, to nie jest moja matka. Teraz proszę pana o jedno, o otwarcie umysłu. Tylko o to. Może mi pan to obiecać?

— Powiedzmy, że tak... — mruknął psychiatra.

— Być może, a myślę, że raczej na pewno, weźmie mnie pan teraz za kretyna, ale muszę to powiedzieć, ta kobieta w poczekalni, to... Jezus Chrystus... — Frank Butler spuścił głowę i poczerwieniał.

Finchley przestał bawić się długopisem. Szybko wyprostował się w fotelu, a niedawne rozbawienie gdzieś się zapodziało.

— Panie Butler... Do tej pory słuchając pana, miałem pana za inteligentnego i błyskotliwego face...

— Doktorze — przerwał Frank i wbił w niego wzrok. — Zapewniam, że nadal jestem tym samym Frankiem Butlerem. Zdaję sobie sprawę, że to, co przed chwilą powiedziałem, brzmi idiotycznie, a przestawione w gabinecie psychiatry trąci banałem. Nie wiem, ilu Napoleonów czy Cezarów pan tu gościł, ale zapewniam, że mój Jezus jest autentyczny — dokończył lekko poirytowany Frank.

— Ten pański Jezus... — wycedził Finchley i uzupełnił szklankę wodą mineralną.

— Doktorze! Wyczuwam ironię!

— Ależ nie... Ten pański Jezus... — powtórzył, kołysząc się na fotelu i włożył sobie końcówkę długopisu do ust. — Czy ten Jezus był zawsze pański?

— Wiedziałem! Czułem, że zrobi pan ze mnie debila! Przygotowywałem pana na tego Jezusa. Łudziłem się, że odrzuci pan uprzedzenia i uwierzy, że to prawda. Widzę, że muszę przybliżyć mój problem inaczej. Proszę chwilkę poczekać.

Frank wstał i wybiegł na korytarz, ale sprawy przybrały niekorzystny obrót. Poczekalnia była pusta jak sala kinowa w czasie projekcji albańskiej komedii romantycznej. Na wszelki wypadek cofnął się, wsunął głowę do gabinetu i widząc lekarza pakującego dokumenty do teczki, krzyknął:

— Prosiłem! Niech pan poczeka! Błagam! On tu jest! Tylko wszystko go rozprasza i zadziwia. Jest jak dziecko. Zaraz go znajdę. Niech mi pan tego nie robi!

Wyraźnie zdegustowany Finchley ostentacyjnie spojrzał na zegarek.

— Kończmy tę farsę panie Butler. — mruknął z irytacją. — Zwrócę panu pieniądze za wizytę i zapomnijmy o wszystkim.

— Panie doktorze. Pięć minut. Tylko pięć pieprzonych minut, a potem może pan iść do domu z moimi pieniędzmi. Proszę...

— Pięć minut... Niech będzie... — zrezygnowany wstał i oparł się o ścianę.

Frank ponownie wskoczył do poczekalni. Nie była ogromna, a Jezus to przecież nie myszoskoczek. Musi gdzieś tu być. — pocieszał się. I był. Bawił się suszarką w damskiej ubikacji, która wydawała z siebie dźwięk startującego jumbo jeta. Po chwili rozpromieniony Frank wraz ze starowinką misternie owiniętą kocem stanęli przed obliczem Finchleya.

— No i? — zapytał doktor i pobieżnie rzucił okiem na okutaną kocem staruszkę.

— Aha! No tak! — jęknął skonfundowany Frank i niczym cyrkowy magik, z tryumfem w oczach, szybkim, zgrabnym ruchem pociągnął za koc.

Przed obliczem lekarza, w rozciągniętych, białych slipach stał prawie nagi, wychudzony, średniego wzrostu dorosły mężczyzna, z długą, siwiejącą brodą i pofalowanymi włosami do ramion. Początkowo skulił się ze strachu i zawstydzenia. Wnętrze gabinetu i osoba Finchleya zaciekawiły go i ośmieliły. Usiłował się nawet uśmiechnąć, ale wypadło to blado i groteskowo.

— No i? — niepozbawionym znudzenia głosem Rupert ponowił pytanie.

— Noooo, to jest właśnie Jezus Chrystus. Ma jeszcze blizny po gwoździach. —wymamrotał ze zrezygnowaniem Frank i poczuł, że w dość dramatyczny oraz szybki sposób, opuszcza go wiara w powodzenie wizyty.

— A skąd pewność, że to właśnie syn boży, a nie przebrany za Chrystusa sprzedawca balonów sprzed supermarketu? Z tego, co pamiętam, ten prawdziwy potrafił zmartwychwstać i zamieniać wodę w wino. Może ten pański świeci w ciemnościach lub zna jakieś inne sztuczki? Poza tym, jeśli to Chrystus po ukrzyżowaniu, zapomniał pan mu dokupić cierniową koronę. — rzucił z ironią.

— Nie, nie świeci. Rozumiem, że mam go zadźgać pańskim nożem do otwierania listów, potem zamówimy pizzę, a kiedy po trzech dnia zmartwychwstanie, wtedy mi pan uwierzy? Niech mi pan poświęci, choć pół godziny, a sam się pan przekona — jęknął Frank. — Nie przyszedłem się nim pochwalić. I nie jestem stuknięty na punkcie religijnym. Ja nawet nie jestem wierzący. Przyszedłem, bo obawiam się, że przez niego — wskazał palcem w kierunku brodatego golasa, który w tym momencie głupawo się uśmiechnął. — Będę miał masę problemów.

— Panie Butler... Myślę, że chyba dość tej farsy na dziś. Na świecie jest tylu Chrystusów, a właściwie tych, którym się zdaje, że nimi są, że proszę nie dziwić się psychiatrze, że trudno mu uwierzyć, że akurat ten jest TYM. Proponuję, żebyśmy zapomnieli o naszej rozmowie. Dziwnym wydaje się to, że początkowo byłem przekonany, że mówi pan do rzeczy. Mówiąc szczerze, nadal trudno mi doszukać się w panu jakichkolwiek zaburzeń, które odbiegałyby od przyjętych norm społecznych. Tylko ten pański występ pod tytułem „Chrystus w gabinecie psychiatrycznym" trochę zbija mnie z tropu. Ubierz pan kolegę, żeby nie nabawił się przeziębienia i kiedy wróci pan do domu, proszę sobie zadać pytanie – czy ten show miał sens? — w tym momencie wstał, podszedł do okna, przez chwilę obserwował uliczny ruch. Patrząc na ludzkie mrówki bezładnie przemierzające ulice, myślał, że dzięki takim dziwolągom jak Frank pracy mu wystarczy do późnej emerytury. Z drugiej zaś strony, zrobiło mu się żal tego starego, ale sympatycznego dziwaka. Po tej krótkiej refleksji odwrócił się, zdjął fartuch i zakładając go na wieszak, przypieczętował zakończenie wizyty.

Załamanemu Frankowi pozostało tylko ponownie opatulić swojego Jezusa kocem i bez słowa wyjść z gabinetu. Zanim zamknął za sobą drzwi, chciał powiedzieć coś na odchodne, ale zdobył się jedynie na machnięcie ręką.

Kiedy opuścili gabinet, Rupert założył marynarkę i z dezaprobatą pokręcił głową. W pośpiechu zgarnął część papierów i wrzucił do szuflady. Ponownie spojrzał na zegarek i zgrabnym ruchem złapał kluczyki do samochodu. Już miał zatrzasnąć drzwi gabinetu, kiedy przystanął i podszedł do biurka. Chwycił szklankę z niewypitą wodą mineralną i opróżnił ją w połowie. Nagle postawił oczy w słup i raptownie wypluł niepołknięty płyn na podłogę. Wierzchem dłoni wytarł usta i oniemiały zerknął do szklanki. Zanurzył w niej nos i pokręcił głową z niedowierzaniem. Pachniała winem...

II

Przez głowę przemknęła mu galopada myśli, a na plecach poczuł dziwne mrowienie spowodowane falą adrenaliny wywołaną ekscytacją pomieszaną z irracjonalnym strachem. W jego głowie wybuchła rewolucja światopoglądowa, tym gwałtowniejsza, że odbyła się w ułamku sekund. Kompletnie tego nie ogarniał.

Pobladły i zesztywniały, sięgnął po komórkę i wgapiając się w wyciągniętą właśnie kartę Franka, usiłował znaleźć jego numer telefonu. Oprócz adresu niekoniecznie prawdziwego, nie znalazł jednak nic. W sumie, będąc na jego miejscu, sam pewnie bałby się udostępniać prawdziwe dane. Bo kto normalny, chciałby uchodzić za kretyna? Mimo to postanowił drążyć temat, gdyż to, co potraktował z ironią, pychą i rutyną, stało się teraz najbardziej palącą sprawą, z jaką dotąd miał do czynienia.

Po kilku minutach Finchley siedział za kierownicą swojego szpanerskiego mercedesa i w panel nawigacji wbijał kod pocztowy domu Franka. Kiedy wcisnął enter, po paru sekundach, na wyświetlaczu ukazała się kolorowa mapa. Południowo-wschodni Londyn — Pomyślał smutno i spojrzał na zegarek. O tej porze ciężko będzie przejechać tę trasę w mniej niż godzinę. Jednak wizja spotkania z Jezusem szybko pokonała rozterki. Po chwili beżowa limuzyna pokornie dołączyła do popołudniowego, londyńskiego korka.

Ku jego zdziwieniu nie było tak strasznie, jak początkowo zakładał. Na całej trasie obyło się bez większych kolizji oraz utrudnień w ruchu i po mniej więcej czterdziestu minutach obraz monumentalnych, szklano-metalowych biurowców, ustąpił widokowi bardziej ubogiej części miasta.

Przyglądał się z roztargnieniem podniszczonym i zaniedbanym, przyklejonym do siebie ceglanym domkom w stylu pałacyków dla kurdupli, gdzie na parterze często mieściły się niezliczone małe bary typu „take away" oferujące głównie kebaby i skrzydełka kurczaków. Rupert rzadko bywał w tych okolicach, dlatego zdziwiła go skąpa populacja białych. Nagle znalazł się w świecie opanowanym głównie przez kolorowych przybyszów z odległych kontynentów. Całości obrazu dopełniała głośna arabska muzyka, rywalizująca z religijnymi przebojami rodem z Indii albo Pakistanu.

— Niedługo, żeby tu wjechać, trzeba będzie zabierać ze sobą paszport... Gdzieś ty zamieszkał Frank? — mamrotał do siebie, rzucając okiem na ekran nawigacji. Według wskazań mapy ulica, na której mieszkał starszy mężczyzna, mieściła się na znacznie mniej zaludnionych obrzeżach tego egzotycznego miejsca.

— Croydon Road... To musi być następna przecznica — wyszeptał, wpatrzony w mijane tabliczki z nazwami ulic. Jechał wolno, niemal się toczył. Nagle samochód głośno zazgrzytał i niespodziewanie się zatrzymał. Zdumiony spojrzał przed siebie i poczuł, jak ogromna bania śliny przemieszcza się w przełyku. Tak bardzo skupił się na szukaniu domu Franka, że zaparkował w bagażniku policyjnego radiowozu. Po kilkunastu sekundach z jego wnętrza wygramolił się otyły konstabl z przyklejonym do twarzy tryumfem, z jakim patrzy lew na dogorywającą antylopę. Po chwili dołączyła do niego maleńka, drobna policjantka o twarzy dziecka. Rupert przebiegł wzrokiem po karoserii radiowozu. Na szczęście nie zobaczył nawet najmniejszego wgniecenia. Dzięki boskiej opatrzności udało mu się trafić w zderzak.

Podciągając opadające, poplamione spodnie, konstabl podszedł do drzwi mercedesa i delikatnie zapukał w szybę, domagając się jej opuszczenia. Finchley błyskawicznie spełnił nieme polecenie, prezentując przy tym kretyński uśmiech, który w założeniu miał wyrazić zarówno zakłopotanie, jak i przeprosiny. Jednocześnie drugą ręką usiłował wymacać teczkę, w której trzymał dokumenty.

— Zakochany, czy naćpany? — zagadnął z ironią policjant.

— Ani jedno, ani drugie. Szukałem pewnego adresu i się zagapiłem. Bardzo przepraszam. Oczywiście pokryję ewentualne naprawy radiowozu, a tu... — sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął wizytówkę. — ... moje namiary — dokończył, wręczając policjantowi nieskazitelnie biały kartonik. Policjant przeleciał po nim wzrokiem i odwrócił się do policjantki.

— Sheryl? Nie zgadniesz, kto w nas przywalił. Psychiatra... Będziesz miała bezpłatną poradę — zaśmiał się szyderczo. Sheryl wcale to nie rozśmieszyło. Wróciła do radiowozu, przez chwilę w nim siedziała, po czym przez otwarte okno beznamiętnym głosem rzuciła w stronę partnera: — Jay? Sprawdziłam wóz. Wszystko w porządku. Niekradziony, przegląd i ubezpieczenie w porządku.

Policjant zbliżył się do twarzy Finchleya, któremu w tym czasie udało się wreszcie dogrzebać do dokumentów. Trzymał je w ręce, nie wiedząc, co z nimi począć. Funkcjonariusz jednak niezbyt zainteresowany był papierami wozu. Wzrokiem ogarniał eleganckie wnętrze limuzyny. W pewnym momencie raptownie spoważniał:

— Czy pan coś pił?

— Owszem. Rano kawę, potem wodę mineralną.

— Niech pan nie stroi ze mnie żartów. Pytam o alkohol. — popatrzył z wyrzutem.

— Ja????

— A kto? Może ja? Pan oczywiście. — Konstabl odparł sucho i nieprzyjaźnie.

— Ależ nie! Skąd takie przypuszczenia?

— Czuję od pana alkohol, panie... — spojrzał na wizytówkę. — Finchley. Proszę wyjść z wozu.

Rupert struchlał. Przypomniał sobie ostatni łyk wody, jaki wypił przed wyjściem. No pięknie — przeszło mu przez głowę. — Jak wytłumaczę grubasowi, że to była woda Evian, którą Chrystus zmienił mi w wino, będąc z wizytą w moim gabinecie psychiatrycznym? Poczuł, że jeśli zaraz nie wymyśli czegoś wiarygodnego, zrobi się kurewsko nieciekawie.

— Aaaaa! No tak! Przypomniałem sobie. Oczywiście, że nie piłem! Wszystko jasne! — demonstracyjnie klepnął się w czoło. — Jeden z pacjentów w dowód wdzięczności obdarował mnie czekoladkami z nadzieniem alkoholowym. Były niezłe, więc razem z resztą personelu pochłonęliśmy całe opakowanie... Niewielkie zresztą. — dodał, żeby nie dać grubasowi kolejnego argumentu.

Chyba nie za dobrze to wyszło, bo funkcjonariusz z grobową miną podszedł do radiowozu i po chwili wrócił z alkomatem.

— Dmuchaj pan... — syknął z poważną miną.

— Pan mi nie wierzy? — zapytał Finchley drążącym głosem.

— Chcę, żeby pan dmuchnął. — powtórzył z irytacją. — Jeden mocny dmuch i wszystko będzie jasne. No! Dmuchaj pan! — Przysunął ustnik alkomatu do twarzy Finchleya, niemal wbijając go lekarzowi w oko.

Mężczyzna odchylił głowę, przytknął ustnik, zadął w niego, modląc się o negatywny wynik testu. Ledwo skończył, grubas wyrwał mu alkomat, odszedł na bok i przez chwilę studiował jego wynik.

— Wygląda na to, że ma pan dziś szczęście — burknął z zawodem w głosie. — Na drugi raz proszę się bardziej skupić na prowadzeniu, bo komuś stanie się krzywda. — Dokończył.

— To znaczy, że jestem wolny? — spytał Finchley z ulgą w głosie.

Policjant podszedł do radiowozu i przez chwilę oglądał jego tył:

— Może pan jechać...

Okazało się, że Croydon Road znajdowała się zaledwie kilkaset metrów od miejsca wypadku. Była to stosunkowo krótka i, sądząc po ilości zaparkowanych aut, skąpo zaludniona ulica. Przeważały stare, niskie ceglane domki z małymi ogródkami z przodu, nadającymi się bardziej do rekreacji, niż uprawy przydomowych warzyw. Po markach mocno wyeksploatowanych samochodów można było się domyślić, że mieszkali tutaj raczej mało majętni ludzie.

Rupert zwolnił, rozglądając się uważnie po numerach domów.

— 303... No, Frank... Gdzieś mi się schował? — Mruczał pod nosem, od czasu do czasu zerkając przed siebie, żeby nie powtórzyć błędu sprzed kilkunastu minut. Po chwili, z wyraźnym uczuciem ulgi wypatrzył cel. Był to szary, otoczony drucianym ogrodzeniem biały, niedawno otynkowany piętrowy bliźniak, przed którym stał zaparkowany zdezelowany ford scorpio niegdyś w kolorze kremowym, teraz z powodu rdzy kremowo-ceglastym. Ostrożnie zaparkował wóz obok skorodowanego auta. Wysiadł, rozprostował kości, a z tylnego siedzenia zabrał teczkę. Podszedł do furtki i usiłował odszukać na niej dzwonek, ale dostrzegł jedynie metalowe kółko założone na drzwiczki. Zdjął je, popchnął drzwiczki, stanął przed wejściem do domu i zapukał. Kiedy tak stał, zdawało mu się, że czuje na plecach spojrzenia ciekawskich sąsiadów zadających sobie pytanie: — Co facet z mercedesem za osiemdziesiąt tysięcy funtów może chcieć od starego Franka?

Ponownie zapukał, tym razem energiczniej. Drzwi uchyliły się nieznacznie, a przez szparę wyjrzała zdziwiona twarz Franka Butlera.

— Doktor? Do mnie? Osobiście? Mam nadzieję, że nie wziął pan ze sobą kaftana bezpieczeństwa?

— Przepraszam... Chyba źle pana oceniłem panie Butler. — bąknął zakłopotany. —Proszę mi wybaczyć. Musi mi pan wyjaśnić parę spraw. Może oszalałem, ale zaczynam wierzyć, że mieszka pan z Jezusem.

— Pssst! Tylko niech pan nie używa jego imienia. Jeszcze ktoś usłyszy. Nie chcę kłopotów. Niech pan wchodzi. — odpiął łańcuch i wpuścił lekarza do środka.

Rupert wsunął się prawie bezszelestnie i speszony rozejrzał się po przedpokoju. O dziwo, wydawał się czysty, choć pozbawiony pedantycznej sterylności. Ze swojego doświadczenia wiedział, że starzy dziwacy, a do takiej kategorii zaliczył Franka, dzielą się na totalnych brudasów albo pedantów, drepczących za gościem i zbierających odrobiny kurzu z ich butów. Tu czystość zdawała się plasować w okolicach normalności.

— Proszę wybaczyć osobiste pytanie: — Jest pan żonaty panie Butler?

— Już nie. Żona zmarła pięć lat temu. A dlaczego pan pyta? — Odpowiedział i gestem dłoni zaprosił gościa do salonu.

— Bo tak tu u pana...

— Spodziewał się pan mega syfu? — uśmiechnął się Frank. — Tuzinów obsranych majtek, stosu cuchnących skarpet walających się na meblach i podłodze, do tego kilku kotów zwisających z szafek? Jak pan widzi, radzę sobie z porządkiem, ale bez popadania w przesadę. A zamiast kotów mam pieska o imieniu Lucky. — to mówiąc, gwizdnął krótko i po chwili ze schodów prowadzących na piętro, machając ogonem, zbiegł rudo-biały terrier z przyjaźnie uśmiechniętym pyskiem, w którym trzymał piłkę tenisową. Usiadł i wyciągnął pysk w stronę Finchleya.

— Niech pan się nie boi. Lucky jest mniej agresywny od martwego śledzia. Teraz na znak przyjaźni chce, żeby pan rzucił mu jego piłkę. No! Śmiało! Nie jest zbytnio ośliniona.

Ośmielony sympatycznie uśmiechniętą mordą psa Rupert ostrożnie wyjął z pyska psa piłkę i trzymając ją w palcach, rozglądał się jednocześnie po salonie.

— Może pan ją rzucić gdziekolwiek, byle nie do mojej kawy — podpowiedział Frank, jakby czytając w myślach lekarza.

Rupert rzucił ją w wąski korytarz prowadzący do ogrodu na tyłach domu. Dość niefortunnie, bo piłka odbiła się od szafki z telefonem, przekoziołkowała nad fotelem i pięknym lobem uderzyła w jedyny przedmiot, jaki stał na stole, którym był rzeczony kubek z parującą kawą. Finchley oblał się rumieńcem wstydu i zażenowania, pies przestał machać ogonem, a z jego miny można było wyczytać coś na kształt słowa „debil". Jowialny i przyjazny śmiech Franka przerwał tę chwilę żenady.

— Pięknie! — skomentował z sarkazmem Frank. — Niech pan usiądzie, a ja to posprzątam. I proszę się rozluźnić, nic się nie stało. Jeśli zauważę w pańskim zachowaniu, choć odrobinę poczucia winy, wrócę tu z tasakiem i odrąbię panu palce! Rozumiemy się? Doktor zrobił się blady jak ściana.

— Żartowałem oczywiście! — zaśmiał się szelmowsko Frank i poczłapał do kuchni.

Finchley usiadł na fotelu i przyglądał się wnętrzu salonu. Czasem wystarczy kilka minut lustrowania mieszkania, żeby dowiedzieć się o domownikach więcej niż z godzinnej rozmowy z nimi. Szybko przeleciał wzrokiem po meblach, ze szczególnym uwzględnieniem biblioteczki i jej zawartości. Oczywiście na honorowym miejscu prezentowały się przeróżne leksykony i encyklopedie, które w epoce Google straciły monopol na dystrybucję wiedzy. Poniżej, w cieniu poradników i encyklopedii, skryła się proza. Głównie współczesna. Rupert także omijał Balzaców i Dickensów i traktował ich twórczość wyłącznie w kategoriach „must have", choć niekoniecznie „must read". Obok biblioteczki stał mały stolik, a na nim kilkadziesiąt porozrzucanych płyt z muzyką. AC/DC, The Doors, Pink Floyd, Led Zeppelin, a pomiędzy nimi Sinatra, Presley, The Beatles. Nie jest z tobą tak źle Frank... — Zamyślił się.

— Napije się pan kawy czy herbaty? — przytłumiony ścianą głos Franka przerwał rozważania Ruperta. — Jeśli można, to kawę poproszę — odparł, ale nie dość głośno, bo po chwili pojawił się Frank.

— Pytałem...

— Powiedziałem, że jeśli można, to poproszę kawę — uprzejmym tonem powtórzył doktor. — Jeśli nie sprawi to panu kłopotu.

— Ależ z przyjemnością wypiję z panem kawę, więc z pewnością bardziej będzie mi miło, niż miałoby sprawić kłopot. — zagderał dobrodusznie Frank. — A wie pan, szczerze mówiąc, niechętnie ją piję, będąc w gościach. Najbardziej lubię robić ją sobie sam, ewentualnie wypić w kawiarni. Kiedy jestem w gościach u osób, których nie znam, nigdy nie mam pewności, czy kiedy odwracam wzrok, nie plują mi do filiżanki, albo czy w ogóle myją naczynia. Patrząc na pańską wystraszoną minę, podejrzewam, że ma pan podobne zdanie, jeśli chodzi o picie kawy u obcych. Mylę się?

Rupert obrzucony szczerością Franka i trzeźwym spojrzeniem na sprawy z pozoru banalne uśmiechnął się z ulgą, jakby ktoś jednym ruchem zdjął mu z twarzy maskę obłudy i konwenansów. Tym razem zupełnie szczerze.

— Trafione w dziesiątkę. Też tak mam. A skoro wyjaśniliśmy sobie kwestię kawy w gościach, ufam, że nie napluje pan do mojej filiżanki, a sztućce myje pan dokładnie — Dokończył uradowany i wyraźnie rozluźniony doktor.

— Już naplułem... — odparł gospodarz, tym razem poważnym tonem i z lodowatym spojrzeniem.

— Proszę? — Finchley lekko pobladł i zesztywniał.

— Żartowałem!!! — roześmiał się głośno Frank, widząc przestraszoną minę lekarza.

— Jajcarz z pana, ale na szczęście serce mam zdrowe. — zarechotał Finchley, wypuszczając z siebie resztki napięcia.

Od tej chwili wizyta przybrała luźny i bezpośredni obrót. Trzeba przyznać, że Frank zrobił na Rupercie duże wrażenie. Przede wszystkim swoistym poczuciem humoru, dystansem do świata i wiedzą. Nawet o kawie mógł opowiadać długo i interesująco. Nie miał pojęcia, skąd ten człowiek czerpał wiedzę, ale wyglądało, jakby ekstrahował z niej najbardziej fascynujące smaczki, przez co była cholernie przyswajalna i wciągająca. Z tego powodu, prawie zapomniał, po co właściwie przyjechał. W końcu go oświeciło.

— No dobrze Frank. — nieoczekiwanie spoważniał. — Pozwól, że porozmawiamy o problemie, z którym do mnie przyszedłeś, a ja go zbagatelizowałem. Chodzi oczywiście o Chrystusa.

— Ooo! W końcu pan uwierzył? Tak po prostu? Po moim wyjściu doznał pan olśnienia, czy jak? — spytał z zadowoleniem Frank.

— Woda — odrzekł lekarz z tajemniczą miną, zakładając nogę na nogę. — Moja woda mineralna po waszym wyjściu zmieniła się wino. Przez ten numer omal nie straciłem prawa jazdy.

— Zapali pan? — zaproponował Frank, podsuwając paczkę marlboro.

— A chętnie... Wyjdziemy do ogrodu?

— Nie, kurwa. Będziemy palić tutaj — uśmiechnął się szyderczo Frank i postawił na stole mosiężną popielniczkę. — I tym razem nie żartuję. Mam gdzieś zasrane unijne przepisy zabraniające palenia tam i siam! Przysięgam, że jeśli kiedyś, jakiś kutas wprowadzi zakaz palenia we własnym domu, najpierw zastrzelę jego, a potem wszystkich niepalących. Przez nich zaczynam się czuć jak przestępca i wyrzutek społeczny! — dokończył poczerwieniały na twarzy z oburzenia.

— Trudno nie przyznać panu racji, kurwa ich mać. — z dumą, że też sobie zaklął, Finchley sięgnął po papierosa i zapalił.

— No to sprawy jarania już sobie wyjaśniliśmy. — odetchnął Frank, wypuszczając jednocześnie kłąb siwego dymu. — A teraz, niech mi pan powtórzy, co pan mówił o tej wodzie. Twierdzi pan, że mój Jezus zamienił pańską mineralną w wino?

— Jezus nie jest pański, bo jest dobrem ogólnospołecznym — zażartował Finchley. — I oczywiście, że nie zamienił, tylko zmienił! Bo niby skąd miałbym wytrzasnąć wino w czasie między pańską wizytą i pańskim wyjściem? W pobliżu nie ma sklepów monopolowych! Nie wiedział pan, że pański Jezus potrafi takie rzeczy?

— Nigdy wcześniej tego nie robił, zresztą, mam go dopiero od trzech dni. Nie za bardzo znam jego możliwości. — zamyślił się Frank. — Skurczybyk... Gdybym wiedział, że potrafi takie rzeczy, nie wydawałbym pieniędzy na alkohol.

— A jak to się w ogóle stało, że on trafił do pańskiego domu?

— W zasadzie, to ja go urodziłem — wydukał, patrząc w podłogę.

— Pan raczy żartować — stwierdził lekko poirytowany doktor. — Wybaczy pan, ale brzmi to nie dość, że niewiarygodnie, to wręcz obrzydliwie.

— Mówiąc — urodziłem — nie miałem na myśli porodu w sensie ginekologicznym. Ja go sobie wyśniłem...

— Czy to znaczy, że to zmaterializowany sen?

— Tak.

— Od kiedy zdarzają się panu te materializacje snów? Bo chyba nie od dziecka?

— Od około tygodnia, kiedy z mojej przychodni odszedł lekarz, który od lat zajmował się walką z moim nadciśnieniem. Jego miejsce zajął doktor Patel, Hindus z pochodzenia. Przestudiował moją kartę choroby i stwierdził, że zastosuje lek, który sprawdził się w Indiach.

Wręczył mi tabletki, za które musiałem zapłacić z własnej kieszeni. Odkąd je biorę, ciśnienie mi się unormowało. Nawet po trzech kawach i papierosach utrzymuje się na optymalnym poziomie. Od tego czasu moje sny zaczęły się materializować. To chyba jakiś efekt uboczny.

— Może pokazać mi pan opakowanie tego leku?

— To zbyteczne. Jest na nim tekst w języku hindi. Jak pan chce, mogę przynieść...

— Rupert machnął dłonią na znak, żeby nie wstawał.

— Próbował pan je odstawić?

— Nie mogę. Lekarz poinformował mnie, że dopiero po zużyciu trzech opakowań, mogę stopniowo zmniejszać dawkę. W przeciwnym razie istnieje ryzyko, że kopnę w kalendarz.

— Rozumiem... A pamięta pan ten pierwszy raz, kiedy sen stał się jawą?

Frank sięgnął po filiżankę, upił łyk kawy, przeciągnął dłonią po wąsach i rozparł się w fotelu.

— To jest właśnie najciekawsze. Jak niemal każdy z nas miewam sny. Czasem tak intensywne, że po przebudzeniu pamiętam pewne szczegóły. Sny nierzadko są tak piękne — uśmiechnął się znacząco. — że usiłuję zasnąć ponownie, aby je „dokończyć". Niestety, najczęściej wcale ich nie pamiętam i to się nie zmieniło nawet, od kiedy zacząłem łykać indyjskie tabletki. Tego snu o Jezusie także nie pamiętam. Możliwe, że oglądałem coś w telewizji, być może mimochodem przeczytałem coś o Chrystusie w gazecie lub tylko przeleciałem wzrokiem jakiś tytuł, czy notatkę. Pojęcia nie mam. Dobrze pamiętam za to poranek, kiedy po obudzeniu, jak zwykle udałem się do łazienki w wiadomym celu i kiedy przechodziłem przez salon, stanąłem jak wryty, widząc niedomytego hippisa śpiącego na sofie, która stoi za panem.

Rupert odruchowo odwrócił się i rzucił okiem na skórzany, kremowy mebel.

— Myślałem, że dostanę zawału. — ciągnął Frank. — W pierwszej chwili pomyślałem, że zapomniałem zamknąć na noc drzwi do ogrodu i jakiś przybłęda, albo ćpun skorzystał z okazji, żeby przespać się w ludzkich warunkach. Przez głowę przelatywały mi różne scenariusza. Głównie te, o kryminalnym zabarwieniu. A co się stanie, kiedy zacznę go budzić, a on zaskoczony, wyciągnie nóż, czy pistolet i podziurawi mnie jak sito? Nawet normalni ludzie, gwałtownie obudzeni przez kogoś obcego, zachowują się jak wystraszone wilki. A wystraszone wilki pokazują wtedy kły i kąsają. Na szczęście, mimo że nie jestem już młodzieniaszkiem, łatwo zauważyć, jestem słusznej postury, a on przy mnie wyglądał nieco anorektycznie.

— I co się stało, kiedy go pan obudził?

— Okazało się, że nie musiałem go budzić. Wcale nie spał. Leżał z otwartymi oczami i wyglądał na równie wystraszonego, jak ja.

— Chrystus? Wystraszony? Coś się tutaj nie klei — wtrącił się Rupert. — Przecież to Syn Boży! Nie ugiął się przed rzymskimi oprawcami! Przewodnik chrześcijan! I on miałby się wystraszyć, proszę mi wybaczyć — emeryta?

— O wypraszam sobie. Jeszcze nie jestem emerytem — obruszył się Frank. — Nadal pracuję na pół etatu. A co do tego, o czym pan wspomniał, wygląda na to, że większość z tych rzeczy, o których pan mówi, to bajki powielane od wielu pokoleń. Próbowałem z nim dyskutować. Nie zna angielskiego, więc robiliśmy to na migi. Po dłuższej gimnastyce udało mi się coś z niego wyciągnąć. Dziwił się, skąd biorą się takie bzdury. Z praktyki wiemy, że plotka rodzi plotkę. Proszę sobie wyobrazić, co się dzieje, jeśli ta plotka, systematycznie dokarmiana i upiększana, trwa od dwóch tysięcy lat? — dokończył.

— Fakt. W zasadzie wierni przez cały czas karmieni są dogmatami, a z nimi nie da się polemizować. Ci, co próbowali, płonęli jak świeczki na torcie. — przyznał Finchley.

— To nie tak, że „mój Chrystus" jest jakąś imitacją albo protezą Chrystusa. Jestem przekonany, że to jest właśnie TEN Chrystus. Wie pan dlaczego? Bo on jest szczery i naiwny jak dziecko. Nie jestem psychiatrą, ale wiem, że to jest Jezus Chrystus z Nazaretu. Nie bożek, tylko obywatel Jezus syn Józefa urodzony w Nazarecie. Bez tych kurwa ozdobników i świecidełek, jakimi napakował go Kościół. Fakt, został ukrzyżowany. Skąd wiem? Niech pan popatrzy na miejsce nad kominkiem.

Finchley spojrzał uważnie we wskazanym kierunku, choć nie dostrzegł niczego szczególnego.

— Na ścianie! Widzi pan ten ślad? — spytał poruszony.

— To takie jasne na ścianie?

— Tak, ten jaśniejszy ślad — tłumaczył Frank. — To miejsce po krucyfiksie. Moja żona w przeciwieństwie do mnie była wierząca. Nie, nie była dewotką. Robiła to, czego ja przeważnie unikałem. Od czasu do czasu uczęszczała do kościoła. Tak była wychowana. Kiedyś postanowiła, że choć w jednym pomieszczeniu naszego domu, powinien wisieć krzyż. Nie oponowałem, ale zgodziłem się pod warunkiem, że ten krzyż będzie mniejszy ode mnie — uśmiechnął się szelmowsko. — Więc to jest właśnie ślad po tym krzyżu.

— Zdjął go pan, bo Chrystus jest niewierzący??? — Rupert skrzywił się z niedowierzaniem.

— Nie, bo kiedy go zobaczył, wróciły mu traumy. — odparł rzeczowo Frank. — Dygotał i wywracał oczami. Często zrywał się z krzesła, spacerował w kółko po salonie, podrzucając otwieracz do konserw, albo klucze i mamrotał coś pod nosem. Czułem, że jest z nim coś nie tak. Dopiero kiedy włączyłem mu telewizor i puściłem Muppet Show, uspokoił się. Lubi muppetów. Teraz jestem mądrzejszy — westchnął z ulgą.

— Przyznam, że to wszystko brzmi wręcz niewiarygodnie i burzy moje spojrzenie na świat — zgodził się pobladły z wrażenia Finchley. — To, co pan tu opowiada, z jednej strony brzmi niewiarygodnie, z drugiej zaś niebywale prosto i logicznie. Sam nie wiem, czy teraz śnię, czy to dzieje się naprawdę. Jeśli to, co pan mówi, jest prawdą i można to oficjalnie oraz publicznie udowodnić, ma pan w domu, tu na Croydon Road 311, że tak się wyrażę — ładunek wybuchowy takiej mocy, że jest pan w stanie wysadzić w powietrze wszystkie instytucje kościelne na całym świecie, a papieża wysłać na zasiłek dla bezrobotnych. Czy pan sobie zdaje z tego sprawę?

— Dopiero kiedy pan to powiedział. — odrzekł Frank, zaciągając się resztką papierosa. — Tylko że — za przeproszeniem. – Kościół jest jak mafia. Prędzej sami „załatwią" mojego Chrystusa, niż pozwolą, żeby papież poszedł na zasiłek. Inaczej dołączą do papieża...

Nastrój zrobił się ponury i patetyczny zarazem. Na dłuższą chwilę obaj mężczyźni zanurzyli się w myśleniu, czując, jakby nagle zostali przygnieceni brzemieniem odpowiedzialności za ludzkość i jej historię. Jedynie uganiający się za oślinioną piłką pies miał wszystko w dupie, co z lekka zaburzało wzniosły nastrój...

Ciszę przerwało pukanie do drzwi.

— Jezus? —  Finchley i zesztywniał w fotelu.

— Nie, to pewnie Dawid.

— Ten od Goliata? — Rupert wytrzeszczył oczy.

— Nie, mój sąsiad. Jezus siedzi w łazience i robi kupę. Dawid jest w porządku. Stary zgred, ale poczciwa dusza.

— Przepraszam... Jak to Jezus robi kupę? — zdziwił się Rupert.

— Jakby jej nie robił, to by mu dupę urwało. Zwyczajnie tak jak u ludzi. — ze spokojem odrzekł Frank, po czym wstał i poszedł w stronę drzwi wejściowych. — Ma problemy z trawieniem. Widocznie jego żołądek nie przestawił się na współczesną żywność. Przepraszam... — dodał i otworzył drzwi.

Do mieszkania wślizgnął się niewysoki, krępy i mocno wyleniały starszy jegomość w białym, dopasowanym i podkreślającym tuszę t-shircie. Na wydatnym nosie spoczywały okulary z grubymi szkłami. Przywitał się z Frankiem i wtedy zobaczył Finchleya. Skinął głową na przywitanie i lekko zażenowany, z konspiracyjną miną szepnął coś do Franka.

— Ale przestań! Absolutnie nie przeszkadzasz. Właź, rozgość się, ale przedtem poznaj mojego gościa — skarcił go Frank i lekko popchnął do wnętrza pokoju. Finchley wstał i poprawiając marynarkę, wyciągnął rękę na powitanie.

— Dawidzie, pozwól, że przedstawię — doktor Finchley...

— Rupert Finchley — dokończył za Franka i uścisnął dłoń.

— Tak, pan Rupert Finchley — poprawił się Frank. — Dawid Drake, mój sąsiad. — wskazał łysiejącego mężczyznę.

Po formalnym powitaniu usiedli w fotelach. Dawid konspiracyjnie puścił oko do Franka:

— On wie? — Szepnął.

— Powiedziałem mu o nim. Możesz się rozluźnić. Dosyć tej konspiry. To nie jest normalna sytuacja, a ja potrzebuję wsparcia specjalisty, który pozwoli mi trwać w przeświadczeniu, że nie jestem idiotą. Bo nim nie jestem. Prawda? — Odwrócił wzrok w stronę Finchleya. Ten przytaknął głową, upijając przy tym łyk kawy.

— Więc skoro oczywiste jest, że jestem normalny, mogę się skupić nad problemem mojego snu na jawie.

W tym momencie usłyszeli skrzypnięcie zamka u drzwi, a po chwili salon powoli zaczął napełniać się piękną, leśną wonią. Z sekundy na sekundę woń stawała się intensywniejsza.

— Panowie! Ja GO czuję! — jęknął podekscytowany Dawid. — Czuję powiew boskości. Niebiańskości!... Dotknięcie absolutu! Czujecie, to, co ja?

— O szlag... Mój Ralph... — Wyszeptał zbulwersowany Frank. Na jego twarzy pojawił się grymas poirytowania.

— Ralph? — Zapytali goście.

— Moje, kurwa, zielone Polo... — twarz Franka z bladości przeszła w stan zaczerwienienia.

— O czym ty mówisz? — Dawid spojrzał mocno zdziwionym wzrokiem. — Jaki Ralph? Twierdziłeś, że to Jezus...

— Bo to on. Niestety, boży syn ma słabość do moich zapachów. Po wypróżnieniu lubi się wykąpać i spryskać perfumami. Ale nie jak normalni ludzie. On się nimi zlewa. Wczoraj zużył mi jedną trzecią flakonu Diora, a dziś, jak wyraźnie wyczuwam, odkrył moje zielone Polo — Frank sapnął z rezygnacją. — A teraz macie swojego Chrystusa... — wskazał palcem w stronę drzwi łazienki.

Mężczyźni błyskawicznie podążyli wzrokiem za palcem Franka. W progu drzwi stał ON. W bordowym szlafroku, spod którego wystawały chude nogi tkwiące w różowych, damskich bamboszach, prezentował się bardziej dziwacznie, niż bosko. Za to twarz, mimo mokrych, długich strąków i obfitego zarostu, pasowała do wizerunku powielanego na milionach reprodukcji. Mężczyzna przystanął i uśmiechnął się przyjaźnie do gości, nie przerywając wycierania włosów ręcznikiem.

Dawid i oniemiały Rupert podnieśli się. Nerwowo taksowali wzrokiem postać syna bożego.

— Tylko nie padajcie na twarz ani nie próbujcie całować go w rękę, czy tym bardziej w stopę. — ironizował rozparty w fotelu Frank. — On nie przywykł do takich zachowań.

— Że tak zapytam — wspomniał pan, że on nie zna angielskiego. Nadal dogadujecie się na migi? — zainteresował się Rupert.

— Cóż... Z tego, co się dowiedziałem, mówi językiem aramejskim i hebrajskim. Nie znam tych języków. Jeden z sąsiadów jest Syryjczykiem. Jego dziadek coś niecoś kuma po aramejsku. Przedwczoraj mnie odwiedził i próbował z nim pogadać w tym języku. Po kwadransie spasował, stwierdził, że nie zna takiego dialektu, więc ciągle sobie migamy.

Poza tym Chrystus o nic nie pyta. Otwiera szafki i szuflady i bierze to, co mu wpadnie w oko. W ten sposób wychlapał mi trochę drogich perfum. I wie co dobre... — Frank pokręcił głową z niezadowoleniem. — Na szczęście jest małomówny. Jak wygrzebie coś z szafki, potrafi się tym bawić jak kot prezerwatywą.

Niespodziewanie do uszu mężczyzn dobiegło uporczywe trzaskanie metalu o metal. Dawid i Rupert odwrócili się, natomiast Frank nie wykazał tym zainteresowania i kontynuował wywód.

— Drylownica do wiśni. Jego ulubiona zabawka. — wyjaśnił beznamiętnym tonem. — Korkociąg też go kręci, a najbardziej zabawy z prysznicem. Mam nadzieję, że nie dostanę zawału, kiedy przyjdzie rachunek za wodę.

Finchley z uwagą i w skupieniu słuchał wywodów Franka. Mimo irytujących trzasków drylownicy w tle coś zaprzątało jego umysł. Pochylił głowę i zanurzył twarz w dłoniach, żeby zebrać myśli.

— Mam pewną teorię. Psychiatryczną... — nieoczekiwanie się podniósł i badawczym wzrokiem spojrzał na Franka. — Powiedział pan, że go wyśnił. — Frank potaknął głową. — Mówił pan także, że nie jest osobą religijną, więc nasuwa mi się pewien wniosek. — Frank spojrzał pytająco. — Jezus, którego pan wyśnił, jest zlepkiem wyobrażeń, jakie wykluły się w pańskiej głowie na jego temat. Dziwi mnie tylko to, że wyobraził go pan sobie, jako mężczyznę z umysłem dziecka dotkniętego lekkim niedorozwojem. W świetle tego, co powiedziałem, zgadzam się z panem całkowicie. To rzeczywiście pana osobisty Jezus. Nie łączyłbym go z Chrystusem, jakiego znamy od dwóch tysiącleci. — Dokończył ze stanowczością Rupert, z malującym się na twarzy zadowoleniem.

Mężczyźni milczeli, trawiąc to, o czym mówił Finchley. Nawet stukanie ustało.

— Buhaha! — Jak spod ziemi wyrósł przed nimi rozbawiony Chrystus w białych slipach. Do jego sutków przyklejone były kuchenne, silikonowe przyssawki, na których wesoło dyndały plastikowe trzepaczki do jajek. Zaskoczeni mężczyźni krzyknęli, a gdyby nie szybka interwencja Franka, Finchley przewróciłby się z fotelem na plecy.

— Jezus Maria! — jęknął Dawid, błyskawicznie pobladł i złapał się za serce.

Jezus niespodziewanie spoważniał i spojrzał na niego badawczo.

— Nie, nie, to nie do pana. Tak mi się tylko wyrwało... — zmieszał się Dawid.

Uspokojony Chrystus oderwał przyssawki i wrócił do kuchni.

— Trochę niepoważny jak na syna bożego, nie uważacie panowie? Wiele wskazuje na to, że moja teoria ma sens. Z drugiej zaś strony, może to być objaw zespołu stresu pourazowego, czyli PTSD. Po tym, co przeszedł, jego zachowanie wydaje się uzasadnione. — stwierdził po namyśle Finchley.

— Nie wysuwałbym aż tak daleko idących wniosków. Przypominam, że żył w czasach, kiedy nie było na świecie ani drylownic, ani silikonowych przyssawek. Gdyby katapultowano mnie z roku zerowego do dwa tysiące dwudziestego drugiego, też pewnie bawiłbym się trzepaczką do jajek i uważał ją za cud techniki. Bądźmy bardziej wyrozumiali i nie mierzmy wszystkiego swoją miarą — odparł Frank.

— Może masz rację? — zastanowił się Dawid, gapiąc się w podłogę. — Może był normalnym facetem, który miał pecha i skończył na krzyżu, a ludzi poniosła wyobraźnia i wykreowali go na króla Wszechświata? Ówczesny plebs ledwo wiązał koniec z końcem, ich życie było przewidywalne i monotonne, więc najwidoczniej potrzebowali cudu.

— A on leżał w grobie i nie miał nic do gadania. Teraz się obudził, a wraz z nim rozbudziły się nasze oczekiwania co do jego osoby. — tłumaczył Frank. — Gdyby stał przed nami w długich szatach, w koronie i z barankiem przy nodze zamiast w moich slipach... Chwileczkę... — umilkł, bo zdawało mu się, że z kuchni dochodzi chichot. Podniósł się z fotela i spojrzał w głąb kuchni.

— Coś się stało? — pozostali goście także się podnieśli i wlepili wzrok w tę samą stronę.

Ich oczom ukazał się rozbawiony Chrystus z korkociągiem w dłoni. Tuż przy nim podskakiwał uczepiony do jego nogi pobudzony Lucky, niezmordowanie wykonując na niej ruchy frykcyjne. Podrygiwał z wywieszonym językiem i rytmicznie dyszał w rytmie rozbujanych lędźwi.

— Kurwa! Lucky! Ty chory, zboczony bydlaku! Zostaw nogę pana! — zaklął wściekle Frank i tupnął. Przestraszony reakcją swojego pana pies odskoczył od nogi Jezusa i na krótkich, zwinnych, rachitycznych nóżkach pognał do ogrodu, wesoło merdając ogonkiem.

— To już przekracza wszelkie granice... — Finchley klepnął się w czoło i krzywiąc się, opadł na fotel. — Teraz sami widzicie, że moja teoria trzyma się kupy.

— Chyba wyłącznie kupy, bo jak pan w takim razie wytłumaczy zmianę wody w wino? — spytał Frank z drwiącym uśmiechem.

— Myślę, że to tylko sprytnie zaaranżowana sztuczka.

— Taaak? No to zaraz się przekonamy... — Frank wstał z fotela i szybkim krokiem wyszedł do ogrodu na tyłach domu. Po kilku minutach wrócił z pęczkiem sflaczałej marchwi i rzucił go na stół. Mężczyźni wyciągnęli głowy i oglądali wynędzniałe, miejscami nadpsute warzywo.

— No i? — Finchley popatrzył z ukosa.

Frank poszedł do kuchni i wrócił, trzymając za rękę Chrystusa.

— Pokaż, co potrafisz... — na migi wskazywał na marchew i dotykał dłoni Jezusa.

Oderwany od zabawy z korkociągiem Chrystus początkowo zrobił głupią minę. Na szczęście szybko zaskoczył, a jego oczy rozbłysnęły. Przełożył korkociąg do lewej ręki, położył prawą dłoń na pęczku i po paru sekundach uniósł ją. Oczom zebranych ukazała się nieskazitelna, ciemnozielona nać, na której końcach połyskiwały soczyste marchewki. Wyglądały apetycznie jak na fotografiach reklamowych. Chrystus uśmiechnął się, odwrócił i pobiegł w głąb kuchni, głośno trzaskając korkociągiem.

— Niebywałe... — pierwszy odezwał się zbaraniały Dawid i wziął do ręki marchew. Oglądał ją z każdej strony, powąchał i w końcu odgryzł pomarańczową końcówkę korzenia. — Pychota... — wybełkotał. — Jak to możliwe? — zdziwiony spojrzał na Franka. Ten nie odpowiedział, tylko patrzył przed siebie z bezczelną pewnością siebie. Milczący dotąd Rupert obracał w dłoniach marchew i nad czymś intensywnie się zastanawiał.

— Muszę przyznać, że razem z pańskim Chrystusem, stworzyliście niezwykły duet. — odezwał się po chwili. — Tylko z tego, co wiem, Jezus uzdrawiał trędowatych, paralityków i wskrzeszał zmarłych. A wskrzeszenie marchewki wypada przy tym słabo i niepoważnie.

— Ten, jak to pan określił tani numer, to tylko namiastka i przykład jego możliwości. Dawid? — zwrócił twarz w stronę sąsiada. — Skarżyłeś się ostatnio na dolegliwości. Może poddasz się eksperymentowi i w końcu pozbędziesz się choroby?

— Wolałbym nie... — zapytany odparł bez namysłu, kręcąc przecząco głową.

— Nie rozumiem. Masz okazję błyskawicznie się wyleczyć, w dodatku bezboleśnie i za darmo, a stroisz focha? No daj się skusić, bo inaczej doktor nie przestanie mi docinać. Boisz się?

— Nie boję się, ale wolę nie. Zresztą, to nic poważnego...

— On cię tylko dotknie w chore miejsce i po zabawie! No, Dawid!

— Nie... — spuścił głowę i poczerwieniał.

— O co chodzi? Skąd te uprzedzenia? Na co chorujesz? Nie musisz się nas wstydzić.

— Nie chcę, żeby mnie dotykał w tym miejscu.

— A co to za miejsce?

— Mam hemoroidy... — bąknął i jeszcze bardziej poczerwieniał. — Zresztą, muszę już iść. Mam trochę spraw do załatwienia. — Szybko wstał z fotela i podszedł do drzwi.

— Hemoroidy to nic takiego... — odparł mimochodem Rupert.

— Dawid, jesteś na mnie zły? Sprawiłem ci przykrość? — spytał speszony Frank i wstał.

— Ależ nie! No co ty? Zwyczajnie się zasiedziałem i teraz przypomniałem sobie o czymś ważnym. Trzymajcie się panowie! — Dawid uniósł rękę na pożegnanie i wyszedł.

— Obawiam się, że na mnie też już czas... — usłyszał za plecami głos Finchleya i się odwrócił.

— Wybaczy pan, ale wolałbym nie oglądać Chrystusa wkładającego palec w odbyt pańskiego sąsiada. — wysyczał zniesmaczony Rupert.

— Panie doktorze, ale czy wierzy pan w autentyczność mojego Chrystusa? — Frank spytał z powątpiewaniem.

— Prawdę powiedziawszy, nie wiem, co o nim myśleć i nie mam pojęcia, jak panu pomóc. — spojrzał mimochodem w stronę kuchni i ujrzał Chrystusa z plastikowym kielichem od blendera na głowie. — To mnie przerasta. — ciężko westchnął i schylił się po teczkę.

— Cóż... Skoro tak, nie będę naciskał. — Frank podszedł do drzwi i uchylił je. — Pozwoli pan, że jeśli zdarzy się coś interesującego, zadzwonię do pana, albo wpadnę z wizytą? Cholera wie, co lub kto jeszcze mi się przyśni. Gdyby zapisał mi pan jakieś lekarstwa, po których pozbędę się snów, to mogłoby...

— Będzie lepiej, jeśli pan zadzwoni i wtedy o tym pomyślimy. — przerwał mu Finchley. — Przez parę najbliższych dni będę mocno zapracowany, więc może w przyszłym tygodniu? — zaproponował, uścisnął dłoń starszego mężczyzny, podniósł wzrok i spojrzał na Franka, który patrzył na niego z głębokim rozczarowaniem w oczach. Rupert na odchodne chciał go pocieszyć, lecz żadne odpowiednie słowo nie przyszło mu na myśl. Blado się uśmiechnął i wyszedł.

III

Od niezwykłego spotkania z Frankiem Butlerem minął ponad tydzień. W tym czasie ani razu nie kontaktowali się ze sobą. Początkowo Finchley odczuwał wyraźną ulgę z tego powodu. Z czasem brak przerodziła się ona w ciekawość, a później w niepokój. Sięgnął po leżący na biurku stos codziennych gazet i szybko je przewertował. Nie znalazł niczego, godnego uwagi. Żadnych sensacyjnych doniesień o pojawieniu się Chrystusa w Londynie ani słowa o jakimkolwiek cudzie, który się ostatnio przytrafił. Odsunął ręką gazety i zanurzył twarz w dłoniach.

— Panno Rice? — zawołał.

Z korytarza doszedł do niego charakterystyczny stukot szpilek pielęgniarki. Po chwili w drzwiach pojawiła się piękna, alabastrowa twarz pielęgniarki, otoczona platynową burzą włosów. Drzwi uchyliły się szerzej i do wnętrza gabinetu przesączył się jędrny, seksownie obnażony dekolt, który nieraz zjawiał się w marzeniach sennych Finchleya.

— W czym mogę pomóc doktorze? — lekko wydęła wargi w czarującym uśmiechu.

Rupert z trudem oderwał wzrok od dekoltu. Sięgnął po szklankę, obwąchał zawartość i duszkiem ją opróżnił.

— Panno Rice... Czy w ostatnich dniach, dzwonił do mnie pacjent o nazwisku Butler?

Położyła palec na wargach i popatrzyła mu w oczy.

— Nie... Chodzi o pana Franka Butlera? Nie, nie dzwonił. — odparła z pewnością w głosie.

— Dziękuję, a gdyby zadzwonił, proszę mnie o tym powiadomić. To dla mnie ważne.

— Oczywiście doktorze... Czy coś jeszcze? — spojrzała zalotnie.

— To wszystko panno Rice. — skwitował z uśmiechem.

Kiedy wyszła z gabinetu, wyciągnął kartotekę Butlera i uważnie ją oglądał. Szlag by to trafił. Byłem u niego i do głowy mi nie przyszło, żeby poprosić go o numer telefonu. — pomyślał z wściekłością i niedbale rzucił dokument na biurko. Oparł się wygodnie, założył ręce za głową i nerwowo kręcił się w fotelu. Zastanawiał się, czy nie wybrać się ponownie na Croydon Road, bo milczenie Franka wydało mu się niepokojące. Spojrzał na zegarek. Dochodziła piąta. Poprawił krawat i napełnił szklankę wodą.

— Panno Rice! — zawołał ponownie.

Niemal natychmiast w drzwiach pojawiła się jej głowa.

— Ilu mamy pacjentów na dziś?

— O tej porze umówiona była pani Folley, ale chyba coś jej wypadło, bo na korytarzu widzę pustki. Mam do niej zadzwonić?

— Nie ma takiej potrzeby. — wstał, zdjął z wieszaka marynarkę i ubrał ją. — Skoro nie uprzedziła nas, że nie przyjdzie, a właśnie minęła piąta, zamykam gabinet. Widzimy się jak zwykle rano o ósmej. Proszę tylko z grubsza ogarnąć moje biurko i zmienić ręcznik przy umywalce. Kończymy na dziś panno Rice...

— Mam na imię Lucy, zapomniał pan?

— Ależ nie zapomniałem Lucy... — podniósł teczkę, podszedł do drzwi, położył dłoń na jej ramieniu.

— W takim razie do jutra doktorze Finchley... — kokieteryjnie przechyliła głowę w stronę jego dłoni i musnęła ją włosami. Poczuł niepokojące uderzenie gorąca i zdał sobie sprawę, że jeśli natychmiast nie wyjdzie, pożegnanie z pielęgniarką przedłuży się o czas, jaki zajmie mu ostre rżnięcie na kozetce albo na biurku. Na domiar złego, Rice prowokująco rozchyliła usta, jakby czekała na wyciągnięcie zawleczki twardego jak kamień zapalnika w spodniach Ruperta. Ogarnij się chłopie, masz ważniejsze sprawy na głowie, a seks z pielęgniarką pachnie banałem. Zastanów się, bo odtąd sam będziesz codziennie sprzątał biurko i zmieniał ręczniki. — przeszło mu przez głowę. Wzdrygnął się na tą myśl i zdjął dłoń z ramienia Lucy.

— No to wszystko jasne. Spotykamy się jutro rano. — przełknął ślinę i uśmiechnął się lekko zmieszany.

— Oczywiście doktorze... — odprowadziła go melancholijnym wzrokiem i zatrzepotała rzęsami.

Rupert uruchomił samochód i ruszył w kierunku Croydon Road. Zatłoczone ulice nie robiły na nim wrażenia, bo to normalne zjawisko o tej porze. Jego głowę zaprzątały myśli związane z problemami Franka Butlera. W całej swojej karierze pierwszy raz spotkał się z czymś tak niecodziennym, ocierającym się o metafizykę. Zachwiało to jego wiarą w logikę i zdrowy rozsądek. A może to niezwykła i doskonale przeprowadzona mistyfikacja? — zamyślił się. — Tylko po co miałby to robić? Co miałby tym ugrać? Zostać przybranym ojcem Chrystusa i ogłosić się Bogiem? Bez sensu. Frank wydaje się konkretny i rzeczowy. Do tego, nie usiłuje udawać superbohatera. To, że przyszedł z tym do psychiatry, świadczy, że pojawienie Chrystusa w jego domu jest dla niego utrapieniem. Facet szuka pomocy, a nie podziwu. Niepotrzebnie potraktowałem go jak błazna... — Snuł rozważania.

Twarz mu się rozpogodziła, kiedy z ulgą uprzytomnił sobie, że ruch na drodze dramatycznie stopniał i właśnie znalazł się w południowo-wschodniej części miasta. Po niecałym kwadransie zaparkował w zatoczce obok domu z numerem 303. Chwycił teczkę, odsunął kółko z furtki i stanął pod drzwiami. Dopiero teraz dopadły go obawy i wątpliwości. Czy go zastanie, czy nadal mieszka z Chrystusem? Czy w nerwach go nie zatłukł? Coś go tknęło, bo zauważył, że dom nieco zmienił się od ostatniej wizyty. Z zewnątrz wyglądał tak samo, jednak jego uwagę przykuł fakt, że wszystkie okna są szczelnie zasłonięte czarnym materiałem. Chrząknął, westchnął i głośno zapukał. Zza drzwi dobiegł do niego ciężki odgłos bosych stóp. Chwilę później usłyszał niepokojący szczęk łańcucha. Drzwi uchyliły się, a w nich ukazała się szeroka, nalana i łysa jak kolano głowa mężczyzny. Przekrwione oczy wskazywały na niewyspanie lub zmęczenie. Kwadratowa głowa, duże, mięsiste uszy i szerokie, grube, wydatne usta ułożone w podkowę nadawały mu groźnego i władczego wyglądu. Nie wyglądał przyjaźnie, na szczęście kwiecista, damska podomka na ramiączkach neutralizowała marsowe oblicze. Przez chwilę patrzyli na siebie, badając się nawzajem. Rupert odniósł wrażenie, że twarz łysola jest mu znajoma, ale nie mógł sobie przypomnieć, gdzie ją widział.

— Ciao, chi stai cercando? — spytał mężczyzna ostrym tonem.

Zaskoczony i zmieszany Finchley rozłożył bezradnie ręce i nerwowo zerknął w głąb mieszkania, w nadziei, że pojawi się Frank i wybawi go z opresji.

— Bene, sto ascoltando? — rzucił łysy zniecierpliwionym głosem.

— Ja... Do pana... Butlera... — wybąkał, próbując zyskać na czasie.

Łysy zmarszczył brwi, a na jego twarzy zakwitł grymas zniecierpliwienia.

— Co tam się dzieje? — Rupert usłyszał znajomy głos Franka i odetchnął z ulgą.

— Ja do pana! To ja! Doktor Finchley! — stanął na palcach, wychylił się i krzyknął nad uchem łysola. Łysy odwrócił się i widząc nadciągającego Franka, cofnął się w głąb mieszkania.

— To pan? — sapnął zaskoczony Frank. Chwilę mocował się z łańcuchem, szarpnął go, otworzył drzwi i wzrokiem omiótł ulicę — Właź pan, tylko szybko. — Mruknął dyskretnie. Rupert wślizgnął się do środka, stanął i rozejrzał się po mieszkaniu. Z powodu zasłoniętych okien, panował w nim półmrok. Frank zatrzasnął drzwi i zablokował je łańcuchem.

— Jaki jest powód pańskiej wizyty? — spytał i oparł dłonie na biodrach. Rupert zauważył, że oczy Franka są podkrążone i przekrwione, tak samo, jak oczy łysego grubasa.

— Nie dzwonił pan, a ja nie miałem pańskiego numeru telefonu. Trochę się niepokoiłem i przyjechałem się upewnić, że z panem wszystko w porządku. — wydusił poczerwieniały, kątem oka obserwując grubego mężczyznę, który z czajnikiem w dłoni kręcił się koło zlewozmywaka. — To pański sąsiad? Twarz wydaje mi się znajoma. — Bąknął zaciekawiony.

— Ten?! Mieszka ze mną od dwóch dni. — odparł Frank spokojnym głosem i podrapał się po głowie. — Napije się pan kawy lub herbaty?

— Chętnie napiłbym się herbaty...

Frank sięgnął do kieszeni po telefon. Chwilę stukał po ekranie, następnie odwrócił się w stronę zlewozmywaka i krzyknął:

— Benito! Versa più acqua nel bollitore!

Łysy potaknął głową i odkręcił kran.

— Powiedział pan, Benito? — Finchley położył dłoń na czole i intensywnie myślał. — Już wiem, skąd go znam! No jasne! Benito Mussolini! To Duce!

Na dźwięk słowa Duce, łysy raptownie się odwrócił i popatrzył na Ruperta.

— Kilka dni temu oglądałem o nim dokument na kanale Discovery! — ciągnął podekscytowany Finchley. — Ale jak to możli...

— Ja niestety też oglądałem ten film, a potem wyśnił mi się ten łysy grubas... — odparł grobowym tonem Frank. Rupert poczuł, że miękną mu nogi. Upuścił teczkę na podłogę i bez słowa opadł w stojący obok fotel. Zanurzył twarz w dłoniach i dłuższą chwilę trwał w tej pozie.

— Źle się pan czuje? — zaniepokoił się Frank. — Może przyniosę wody?

Rupert pokręcił przecząco głową i wyciągnął w górę kciuk na znak, że wszystko z nim w porządku. Podniósł głowę i rzucił okiem na stolik, na którym leżał stosik książek. Język włoski dla początkujących, Rozmówki angielsko-niemieckie, Słownik angielsko-włoski... — przeczytał zdumionym wzrokiem. Zaraz, zaraz...

— Rozmówki angielsko-niemieckie? — popatrzył na Franka ze zdziwieniem. — Po co to panu? Przecież Benito mówi po włos...

— Po co? A po to... — Frank wyciągnął palec i wskazał drzwi prowadzące do ogrodu.

Rupert wytężył wzrok i spojrzał w ich stronę. Że też wcześniej go nie zauważył. No tak, przy tych ciemnościach... Przy drzwiach do ogrodu z rękami założonymi do tyłu, na lekko rozkraczonych nogach stała niewysoka postać w brzoskwiniowym szlafroku i w przydeptanych, białych papciach z futerkiem.

— To mój najgorszy sen... — mruknął Frank. — Zakała tego domu.

Postać niespodziewanie się odwróciła, jakby poczuła, że o niej mowa. Oczom Ruperta ukazała się męska twarz z czarnym, krótko przyciętym wąsem, opadającą na oczy grzywką. Spoglądał na niego groźnym, nieprzyjaznym wzrokiem. Rupert szeroko otworzył oczy ze zdumienia:

— Przecież to Adolf! — wykrzyknął rozgorączkowany.

Mężczyzna drgnął i wpatrzył się w Ruperta, usiłując skojarzyć jego twarz.

— Adolf i do tego Hitler... — bąknął ponuro Frank. — Jak dotąd nic gorszego nie wyśniłem.

— Każe panu czytać na głos Mein Kampf? Widzę, że wszyscy dziś nie w humorze. Nie wyspał się pan?

— Nie w humorze? Wie pan, co tu się wczoraj działo? — stęknął Frank i sięgnął po papierosa. Włożył go do ust, podniósł zapalniczkę i mimowolnie spojrzał na Adolfa. Ten stał z zaciśniętymi pięściami, jakby gotował się do bitki, a na jego twarzy malowała się wściekłość. — Sam pan widzi, co to za typ. — syknął Frank i wsunął papierosa z powrotem do paczki. — Nawet zapalić nie mogę, bo nie znosi dymu. Terroryzuje nie tylko mnie, ale i moich pozostałych, że tak się wyrażę, lokatorów. Miałem nadzieję, że obecność Mussoliniego trochę go utemperuje, ale Benito woli się bawić z moim psem, niż z nim. Nie pojmuję, jak światły, niemiecki naród mógł wybrać takiego wypierdka na przywódcę narodu...

— Co się pan przejmujesz? Bez swojej armii i klakierów jest tylko kurduplem ze śmiesznym wąsem. — wtrącił Rupert. — Jak będzie się stawiał, kopnij go pan w dupę i pokaż mu pan, kto tu rządzi. To tchórz, który w razie kłopotów, chowa się za plecami innych. Co on może? Gówno może... — pocieszał Franka.

— Trzeba było przyjechać do mnie wczoraj, to zobaczyłby pan, co ta menda wyczyniała... — westchnął głęboko Frank, usiadł w fotelu i wbił wzrok w podłogę. — Zaczęło się od tego, że wkurwił Jezusa. Łaził za nim krok w krok, jazgotał coś po niemiecku i walił pięścią, w co popadnie. W drobny mak rozpieprzył moją ulubioną salaterkę. A Jezus jak to Jezus. Stał z niezmąconym, głupkowatym uśmieszkiem, bo nic nie rozumiał. To jeszcze bardziej wkurwiło Adolfa. Wrzeszczał do niego, Jude raus! Geh raus! Chrystus tylko rozkładał ręce i nie przestawał się uśmiechać. W końcu Adolf nie wytrzymał i go opluł. W odwecie gestem palca Chrystus sprawił, że Hitlerowi zniknął wąs, a na głowie pojawiła się jarmułka i długie, czarne, pejsy. Wyglądało to tak komicznie, że prawie tarzałem się ze śmiechu po podłodze, a rechoczący Benito popuścił w gacie. Rozjuszony Adolf podbiegł do lustra i gdy zobaczył swoją nową facjatę, wpadł we wściekłość. Widząc, że z Chrystusem sobie nie poradzi, kopnął Lucky'ego. Tak mocno, że z bólu piszczał przez dobry kwadrans.

To ostatecznie rozsierdziło Jezusa i przeważyło szalę cierpliwości. Chwilę się zastanawiał, jak zareagować. W końcu zamknął oczy, złożył dłonie jak do modlitwy i wyszedł. Do tej pory siedzi na strychu. Zamknął się i nie chce nikogo widzieć.

— I to wszystko? — spytał zdumiony Finchley. — Myślałem, że wyrwie Adolfowi łeb, albo przyprawi mu cycki...

— Też byliśmy zdziwieni jego reakcją. W dodatku, po niecałej godzinie, Hitlerowi wrócił dawny wygląd. Wtedy trochę się uspokoił. Dopiero później okazało się, że Jezusowi nie do końca przeszła złość, bo zmienił wodę w wino.

— Pfff... Też mi zemsta. Ja bym się cieszył...

— Jasna sprawa, ale on zmienił ją w wino w całym domu. Leciało z kranu, było w butelkach z napojami, nawet woda w kiblu pachniała rieslingiem. Początkowo zrobiło się ciekawie. Nastrój się poprawił, humory też. Tylko Adolf siedział naburmuszony w fotelu i nie tknął alkoholu. Za to Benito włączył radio i śpiewał arie operowe. Nawet Lucky zapomniał o bólu i kuśtykając, przyłączył się do zabawy. Po kilkunastu minutach zaczął się zataczać i w końcu zasnął w koszu na brudy. Okazało się, że jego miska na wodę też jest pełna wina. Po paru godzinach uciech nie mogliśmy już patrzeć na alkohol. Marzyliśmy o zwykłej, zimnej kranówce. — ciągnął Frank. — Byliśmy spizgani w cztery dupy i wysuszeni jak zabłąkane ropuchy na pustyni Atacama. Zataczając się, z trudem dostałem się na strych. Siedziałem w kucki pod włazem, z rozmówkami angielsko-hebrajskimi w dłoniach i błagałem Chrystusa, żeby to pieprzone wino znowu zmieniło się w wodę. Bełkotałem po hebrajsku, niemiłosiernie go kalecząc, mimo to, udało mu się mnie zrozumieć, bo po paru minutach z dołu usłyszałem radosny krzyk Benita: Abbiamo acqua! Podziękowałem Chrystusowi za przysługę, naprędce przeżegnałem się i zjechałem po poręczy na parter. Wyżłopałem naraz ze dwa litry. Nigdy dotąd tak bardzo mi nie smakowała. — Wysapał na koniec.

— W głowie mi się to wszystko nie mieści... — westchnął Finchley. — To wszystko brzmi jak bajka...

— Niestety, bajką nie jest... — Frank pokiwał głową i spojrzał boleściwym wzrokiem. — Nie ma pan pojęcia, w jakim piekle żyję. A największy cyrk zgotował mi Hitler. Nie dlatego, że to faszysta. Benito też jest faszystą, a z nim nie mam takich przebojów jak z Adolfem. On jest jakiś popierdolony. Nie pije, nie pali i do tego jest wegetarianinem. Specjalnie dla niego muszę zamawiać zieleninę, kaszę, ale wyłącznie jaglaną i jeszcze przyrządzać mu pieprzone sałatki. Dobrze, że chociaż kawę pije. Z jego powodu głowię się, w jaki sposób odesłać go z powrotem. Widzi pan, jak żyję? Jak narkotykowy diler poszukiwany listem gończym. Okna pozasłaniane, żeby któryś z sąsiadów nie zobaczył, jaką mam tu menażerię. Drzwi zamykam na łańcuch, bo Benito lubi wyskoczyć do ogrodu i wygłaszać płomienne mowy. Nie ma opcji, żebym ruszył się z domu, więc zakupy robię online. Musiałbym ich wszystkich spętać, żeby wyskoczyć do sklepu za rogiem. Chrystusa i tak nie spętam, bo jak pan zdążył zauważyć, facet zna więcej sztuczek niż David Copperfield.

— Faktycznie, nie zazdroszczę panu tego więzienia. Że też nie śnią się panu seksowne kobiety, tylko kreatury z mrocznych kart historii. I do tego ożywione trupy. — mruknął ponuro. — Oczywiście nie licząc Chrystusa! — zreflektował się.

— Niezupełnie... — odparł zmieszany. — Jest tu ktoś, kto wciąż żyje i cieszy się dobrym zdrowiem. To najlepszy sen, jaki ostatnio mi się zmaterializował, wśród tych niezrozumiałych zdarzeń. I jak dotąd jedyna osoba, z którą mogę porozmawiać, nie musząc posiłkować się rozmówkami i słownikami.

Zaciekawiony Rupert raptownie uniósł głowę i spojrzał pytająco.

— Trochę żałuję, że o tym wspomniałem, bo pomyśli pan, że jestem lubieżnym staruchem, lub kimś w tym rodzaju. — ostrożnie cedził słowa.

— Skąd taka myśl? — wzdrygnął się Rupert.

— Z prostego powodu. Bo to kobieta, w dodatku piękna. — wyrzucił z siebie po namyśle Frank. — Urodziła się, że tak to ujmę, dziś w nocy i od rana jest z nami.

— Któż to taki? — ożywił się Finchley.

— Zaraz ją panu przedstawię. Mam nadzieję, że już nie śpi. Po urodzeniu cały dzień są półprzytomni. Proszę wybaczyć... — Frank ciężkim krokiem, sapiąc, wspiął się po schodach na piętro. Finchley nerwowo zagryzał wargi, czując, że za chwilę ujrzy kolejną, zjawiskową postać. Przez chwilę zastanawiał się, czy to wszystko nie jest snem. Siedział w niedużym domku w południowo-wschodnim Londynie i na własne oczy zobaczył Jezusa z Nazaretu, Benito Mussoliniego oraz Adolfa Hitlera. Obudź się chłopie! Przecież to niemożliwe. To wszystko tylko imaginacja albo w głowie mi się mąci — analizował. — Ciekawe, kogo spotkam tym razem? Napoleona? Nieee... Frank wspominał o kobiecie. Czyli o kim? Mówił o pięknej kobiecie. Jane Fonda? Ona jest już po osiemdziesiątce!

— Ostrożnie Nicole, nie spiesz się... — usłyszał przytłumione kroki. Odgłos stawał się coraz wyraźniejszy i po kilkunastu sekundach na schodach zjawił się Frank. Trzymał za rękę wysoką, szczupłą blondynkę ubraną w przykrótką męską piżamę. Bez pośpiechu zeszli na dół i stanęli naprzeciwko osłupiałego Finchleya.

— Pan pozwoli, że przedstawię. Pani Nico...

— Nicole Kidman! — dokończył rozpalony od emocji Rupert. — No nie wierzę... Jest pani jeszcze piękniejsza, niż w filmach. — szepnął zauroczony.

Kobieta przechyliła głowę i z ciekawością spojrzała na Finchleya.

— Niech się pan nie trudzi doktorze. Ona jeszcze nie jarzy, więc niepotrzebnie wspomniał pan o filmach. — Frank odwrócił się w jej stronę. — Może wypijesz z nami kawę Nicole?

Kobieta łagodnie się uśmiechnęła i przytaknęła głową. Rozprostowała ręce, wskoczyła do fotela, podkuliła nogi i objęła ramionami kolana.

— Cudowna kobieta... — rozmarzył się Rupert. — Pan oczywiście wie, że jest mężatką? — Spojrzał surowym wzrokiem na Franka.

— Ja to wiem, ale ona niekoniecznie... — Frank podszedł do fotela, pocałował zdezorientowaną Nicole w policzek. Uśmiechnął się zwycięsko w stronę Finchleya i poszedł do kuchni, aby zająć się przygotowaniem kawy. Rupert z miną zbitego psa usiadł naprzeciwko Nicole. Wziął ze stołu rozmówki angielsko-hebrajskie i kartkując książkę, dyskretnie się jej przyglądał. Kobieta zwiesiła głowę i lekko się kołysała.

— Co z tą kawą? — spytał głośno. — Pani Kidman nam chyba odpływa!

Kobieta raptownie uniosła głowę i popatrzyła nieprzytomnym wzrokiem.

— Już gotowa! — obwieścił tryumfalnym głosem Frank. Wrócił do gości i położył na stoliku tacę z filiżankami.

— Proszę się częstować. — podał parującą filiżankę Nicole. Rupert wyciągnął rękę w stronę tacy, kiedy niespodziewanie wyrósł przed nim Adolf z wyniosłą miną. Bez pytania złapał filiżankę i odszedł w stronę drzwi do ogrodu.

— No co za cham... Widział pan? — Finchley bezradnie popatrzył na Franka.

— A czego się pan po nim spodziewał? Ciągle uważa się za Führera. Proszę wziąć moją. — przysunął tacę. — Ja już wypiłem co najmniej trzy. — przysunął trzeci fotel i usiadł obok Nicole.

— Patrząc na panią Kidman, zaczynam panu zazdrościć tych zdolności wywoływania snów. — odezwał się Finchley. — Ta kobieta wynagrodzi panu wszelkie niedogodności powodowane obecnością reszty tej hałastry. Mówiąc hałastry, nie miałem na myśli Chrystusa... — poprawił się.

— W sumie, trudno mi się z panem nie zgodzić... — westchnął z zadowoleniem Frank. — Mimo to, nawet obecność Nicole nie zmienia mojej chęci powrotu do nie tak odległego czasu, kiedy mieszkałem tylko z psem. Pan tego nie zrozu... — przerwał, bo usłyszał głośny tupot gołych stóp. Odruchowo się odwrócił. Przed oczami mignęła postać pędzącego na oślep Mussoliniego w rozwianej podomce i w majtkach, a opadające ramiączko odsłoniło kosmatą pierś. Biegł, wrzeszcząc: — Aiuto! — i schował się za sofą. Wszyscy odwrócili głowy w jego kierunku. Chwilę potem do salonu wpadł rozbawiony Chrystus z gruszką do przepychania zlewu. Spojrzał po twarzach i idąc na palcach, bezgłośnie okrążał meble, rytmicznie potrząsając gruszką. Wystraszony Benito wyskoczył jak z procy i pobiegł w stronę toalety. Zaskoczony Jezus zgrabnie prześlizgnął się między fotelami i z radosnym okrzykiem pobiegł za Mussolinim. Nicole prychnęła kawą wprost w twarz Finchleya i zaniosła się śmiechem, który przeszedł w kaszel.

— Teraz sam pan widzi, dlaczego chcę wrócić do tego, co było. Mam tak cały czas. Jakbym mieszkał z niedorozwiniętymi dziećmi. Boszsz... — Frank zanurzył twarz w dłoniach.

— Co on zamierza zrobić Mussoliniemu? Po co mu ta gruszka? — Rupert wyjął z kieszeni chusteczkę i przetarł twarz upstrzoną brązowymi kropkami.

— Skąd mam wiedzieć? Jedno trzeba mu przyznać, ma chłop wyobraźnię. A Benito przyda się trochę ruchu. On tylko leży, żre i czasem śpiewa. W duchu się modlę, żeby nie dokuczał Adolfowi, bo to furiat. Jak ponownie zadrze z Chrystusem, niewykluczone, że podłoga w salonie się rozstąpi i ukaże się Piekło, w którym skończy Adolf. — stwierdził. — Choć z drugiej strony, nie będę za nim tęsknił.

Nagle z łazienki dobiegł zachrypnięty wrzask, który po chwili ucichł i stał się cichszy i nieco tubalny. Zaniepokojony Frank zerwał się z fotela i szeroko otworzył drzwi toalety.

— Jezu! Na miłość boską! Przecież się udusi! — rzucił karcącym głosem. Z toalety wypełzał poczerwieniały Benito z przyssaną do twarzy gumową gruszką, niepokojąco charcząc. Finchley i Nicole obserwowali tę scenę z zaciekawieniem.

— No i gdzie leziesz! Stój! — Frank odwrócił Benito na plecy, uklęknął na kolano i szamotał się z drewnianym uchwytem. Kiedy mocno go przechylił, usłyszeli cichy syk, a ich oczom ukazała się, nabrzmiała, czerwona jak dupa pawiana, twarz Duce...

Uwolniony z gumowej pułapki, z wybałuszonymi oczami łapczywie łapał powietrze jak wyciągnięty z wody karp.

— Tienilo lontano da me! — wydusił z siebie z trudem Benito i zakaszlał. Wziął kilka głębokich oddechów, rozglądnął się w poszukiwaniu Chrystusa, wstał i pobiegł na piętro.

— To wszystko zaczyna mnie przerastać. — wyjęczał Frank i podniósł się — Zużyłem zaledwie siedem tabletek i w tym czasie dorobiłem się czterech lokatorów, a został mi zapas na prawie trzy miesiące. W tym tempie przybędzie mi kilkudziesięciu nowych! Aż boję się pomyśleć, kogo tu sprowadzę. Poza tym, pojęcia nie mam, jak ich tu wszystkich pomieszczę. Oprócz tego powoli kończą mi się majtki. Posiłkuję się ciuchami po mojej żonie, ale zostały tylko dwie podomki i koszula nocna. — popatrzył z rezygnacją.

— Biorąc pod uwagę, że największe zakały świata ma pan już u siebie, to raczej nie ma się czego bać. Może być tylko lepiej. Wyśniona Jessica Alba, Angelina Jolie czy Charlize Theron z pewnością osłodzą panu udrękę z Czyngis-chanem, Stalinem bądź Osamą bin Ladenem... — pocieszał go Ruppert.

— Jasne... — Frank syknął wściekle i usiadł.

— Zastanawia mnie inna rzecz... — zamyślił się Rupert i odstawił filiżankę. — Czy Pani Kidman to ta sama Nicole Kidman, czy jej kopia? Bo jeśli to jej kopia, w przypadku, gdyby się spotkały, mogłoby dojść do paradoksu, którego następstw nie znamy.

Nicole z uwagą i ze zdziwieniem popatrzyła na Finchleya.

— Gdybym miał numer telefonu do pani Kidman, łatwo bym to sprawdził, ale go nie mam i nie sądzę, żebym potrafił go zdobyć.

— Pani Kidman... — Rupert odwrócił twarz w jej stronę. — Czy pani pamięta coś ze swojej filmografii? — spytał.

Wbiła wzrok w sufit i wpatrzona w żyrandol, usiłowała znaleźć odpowiedź na zadane pytanie. Po chwili jej wzrok wylądował we wnętrzu filiżanki.

— Grałam w filmach, czy je reżyserowałam? — nieśmiało zapytała.

— Grała pani w wielu filmach. — podpowiedział Rupert, patrząc na nią z uwielbieniem.

— Jakoś sobie nie przypominam... — pokręciła głową i uroczo się uśmiechnęła. — Mogę dostać jeszcze kawy? — poprosiła i podała Frankowi filiżankę.

— Oczywiście... — uśmiechnął się i klepnął ją przyjaźnie w kolano. — Panu też dolać? — podniósł się i popatrzył pytająco na Finchleya.

— Nie, ja już dziękuję — odparł. — Ale niech pan jeszcze nie odchodzi. Czy kiedy zauważył pan obecność pani Kidman, nie znalazł pan przy niej telefonu?

— Telefonu? Kiedy otwieram oczy, leżą obok zupełnie nadzy. Tylko z Chrystusem było inaczej. Myśli pan, dlaczego Nicole ma na sobie moją piżamę?

— Wow... — Finchley zadarł głowę, spoglądając na Franka. — Zaczynam panu zazdrościć.

— Nie ma czego. Niech pan się kiedyś obudzi obok nagiego Mussoliniego lub Hitlera z fiutem na wierzchu, wtedy się panu odechce takich pobudek. I jeszcze ta świadomość, że leżę obok trupa. Brrr... — skrzywił się z obrzydzeniem. — Nicole jest wyjątkiem... — puścił jej zalotny uśmiech i udał się do kuchni.

Finchley zaplótł palce i chwilę się zastanawiał. Medytacje przerwał mu Frank z filiżanką kawy dla Nicole.

— Tak sobie myślę... — zaczął Rupert. — Może mógłbym zatrzymać ten pański niekontrolowany, że tak się wyrażę, rozród?

— W jaki sposób? — zaciekawiony Frank popatrzył z nadzieją w oczach.

— Mógłbym podawać panu silne leki nasenne. Dożylnie... To mogłoby pomóc.

— To raczej nie wchodzi w rachubę. — mruknął nieprzekonany. — Spałbym do południa albo dłużej, a w tym czasie ta zgraja wywróciłaby dom do góry nogami. Benito skończyłby z mopem w odbycie, Adolf z głową w kiblu, a Chrystus? — zastanawiał się, bębniąc opuszkami palców po dolnej wardze. — On jest cholernie nieprzewidywalny i jak pan zauważył, dużo może. Trudno go ogarnąć.

— No tak... Tego nie wziąłem pod uwagę. — przyznał lekarz, kręcąc głową. — Równie dobrze mogliby napastować biedną Nicole... — spojrzał w jej stronę i ożywił się. — Zaraz! Przecież mogę zabrać ją do siebie! — zaiskrzyły mu oczy. — No jasne! Mieszkam sam, mam duże mieszkanie, kupiłbym jej ciuszki, ładną koszulkę nocną. Proste!

— Może pan zapomnieć. Zostanie ze mną. Nicole to nagroda za moją mordęgę... — Frank popatrzył wzrokiem, który w ułamku sekundy pozbawił psychiatrę złudzeń.

— Może mieć pan więcej takich nagród. Wystarczy przed snem pooglądać kilka pornosów. Nie mam na myśli ostrego hardkoru z obrzucaniem się kałem, tylko coś...

— Za kogo pan mnie ma? — przerwał mu Frank i popatrzył na niego z oburzeniem.

Finchley skulił się w fotelu i poczerwieniał.

— Ostatnio często się zastanawiam, co by się z nimi wszystkimi stało, gdybym umarł. — Frank popatrzył z niepokojem w stronę kuchni, bo coś w niej dostrzegł. Finchley i Nicole podążyli spojrzeniami za jego wzrokiem. Po chwili, zza kuchennego blatu wynurzyła się głowa rozbawionego Jezusa. Kiedy zorientował się, że go widzą, wstał, na palcach pobiegł do salonu i schował się za firanką. Po kilku sekundach dał się słyszeć głuchy odgłos bosych stóp i do salonu wpadła wściekła blondynka z długimi warkoczami, w stroju ludowym. Miała na sobie długą, czarną spódnicę, białą bluzkę, czerwony, sznurowany gorset i zielony fartuszek. Stała z sekatorem do drobiu w dłoni i desperacją w oczach.

— Wo bist du Feigling! Komm heraus, Ratte! — charczała i lustrowała wnętrze salonu. Zaglądała pod fotele i sofę, w końcu dała za wygraną i pobiegła do łazienki.

— Co to kurwa było? — wyrwało się z ust Ruperta.

— To kobieta w tradycyjnym stroju tyrolskim, a dokładniej mówiąc Adolf. — odparł ze spokojem Frank. — Nie zauważył pan wąsa i nieogolonych nóg? Coś mi się zdaje, że to znowu sprawka Jezusa. Chyba za nim nie przepada. Zresztą, trudno mu się dziwić...

— Niesamowite... — wyszeptał Rupert. — Ale skoro wyczarował tak wymyślne odzienie dla Hitlera, mógłby pan z nim pogadać i bez trudu załatwiłby panu dostawy ciuchów dla przyszłych gości.

— Nie chcę już żadnych lokatorów... — Frank spuścił głowę, a za jego plecami, wzdłuż ściany przemknął Chrystus. Frank nie zwrócił na niego uwagi. Zrezygnowany rozłożył dłonie i oparł je szeroko na kolanach, jakby za chwilę miał oddać krew. Finchley podniósł się z fotela, podszedł do Franka i położył dłoń na jego ramieniu.

— Niech pan nie popada w depresję. Zawsze jest jakieś wyjście. Najprościej jest się poddać, ale to droga do dupy. — pocieszał.

— Tak pan myśli? — mruknął. — To znajdź pan jakiś sposób, bo ostro wymiękam...

— Spróbuję coś wymyślić, ale najpierw muszę to wszystko przetrawić. — odparł Finchley. — Może zapalimy? Nie wiem jak panu, ale mnie papieros rozjaśnia umysł.

— A chętnie... — uniósł brwi i sięgnął po leżącą na stole paczkę papierosów. Poczęstował Ruperta, włożył papierosa do ust, zapalił i westchnął z ulgą. — Jakby lepiej... — mlasnął z zadowoleniem i podszedł do okna. Wtem poczuł lekkie drżenie podłogi. Dotknął ściany. Też drżała. Odruchowo spojrzał na sufit. Żyrandol wpadł w lekkie wibracje i powoli się rozkołysał.

— Czuje pan to drżenie? Co to? — przestraszony Finchley złapał się poręczy fotela.

— Albo Chrystus wykręcił jakiś numer, albo system się przeciążył... Niewykluczone, że Bóg-ojciec wściekł się na syna i postanowił zlać mu dupsko za te wszystkie wybryki. — odparł zaniepokojony Frank, usiłując wykrzesać z siebie uśmiech. — Pierwszy raz czuję coś takiego. Mam nadzieję, że zaraz się uspokoi. — ponownie zaciągnął się dymem i przymknął oczy. Nagle zakręciło mu się w głowie. Oparł dłonie na parapecie, żeby nie upaść.

— Wszystko z panem w porządku? Frank! Co się dzieje? — usłyszał za plecami. Powoli się odwrócił, ale nie zdołał odpowiedzieć. Przed oczami zatańczył przymglony obraz wirującego salonu i rozmazana sylwetka Finchleya. Po chwili obraz zniknął i wypełniła go ciemność. Poczuł ogarniającą go falę ulgi. Zachwiał się i osunął na podłogę...

IV

— Panno Rice? — Finchley rozprostował ręce i kiedy ziewnął, w drzwiach pokazała się nieskazitelnie piękna twarz pielęgniarki. — Słucham doktorze?

— Mamy jeszcze jakichś umówionych pacjentów?

— Jest tylko pan... — podeszła do biurka i zerknęła na leżące na nim dokumenty. — Pan Butler. Frank Butler. — poprawiła się.

— Frank Butler? —  oparł się wygodnie, bawiąc się palcami. — Coś mi to mówi. Nie mieliśmy pacjenta o tym nazwisku? — spojrzał podejrzliwie na Lucy.

— Nie... To jego pierwsza wizyta. — odparła z uśmiechem.

— Dziwne... — Rupert wgapił się w stojącą na biurku szklankę. — Wydawało mi się... Zresztą nieważne... Niech wejdzie.

Lucy wybiegła na korytarz i po chwili wróciła ze starszym mężczyzną z wąsem i drucianych okularach.

— Proszę śmiało... — wskazała dłonią krzesło przy biurku i cicho zamknęła za sobą drzwi. Mężczyzna wydawał się nieco speszony, a kiedy spojrzał na Finchleya, znieruchomiał. Nerwowo poprawił okulary, wyjął z kieszeni chusteczkę i przetarł spocone czoło.

— Witam pana — uśmiechnął się Finchley i przyglądnął się jego twarzy. — Co pana do mnie sprowadza. Śmiało! Proszę mówić...

Mężczyzna wodził wzrokiem po gabinecie, jakby zbierając myśli. W końcu uważnie spojrzał na twarzy doktora.

— Najmocniej przepraszam... — bąknął speszony. — Czy myśmy się już gdzieś nie spotkali?

Cholera... Skądś go znam... Finchley poczuł ogarniającą go falę lekkiego niepokoju.

— Wybaczy pan, ale nie przypominam sobie. Być może w jakimś sklepie. Nie pamiętam. — odparł po namyśle. — Co pana do mnie sprowadza?

— Mam dość nietypowy problem i w sumie nie wiem, jak zacząć... — szepnął.

— Lepiej nie mógł pan trafić, bo zajmuję się głównie nietypowymi problemami... — zachęcał psychiatra.

— Tylko proszę ze mnie nie drwić. Jestem przeczulony na tym tle. Chodzi o moje sny... — zaczął. — Wiem, że nie jest pan wróżką, ale moje sny wydają się dziwne i realistyczne. Obawiam się, że mogą być to początki choroby psychicznej.

— Skoro mówi mi pan to tak otwarcie, to nie wydaje mi się, żeby to była jakaś choroba. Każdy z nas miewa rozterki i wątpliwości co do swojego zdrowia psychicznego, ale to nie powód, żeby wmawiać sobie jakieś zaburzenia, a tym bardziej choroby. Miał pan w przeszłości podobne rozterki? Silne wahania nastroju, kłopoty z pamięcią? Leczył się pan kiedyś z depresji?

— Na szczęście jeszcze nie, ale mam siedemdziesiąt lat i wiem, że to dopada wiele osób w podobnym wieku.

— Owszem, ale nie wydaje mi się, żeby akurat pana coś dopadło. Wyraża się pan sensownie, zachowuje się adekwatnie do sytuacji. Nie twierdzę, że jest pan w stu procentach zdrowy, ale na pierwszy rzut oka, sprawia pan wrażenie zdrowego psychicznie. A dziwne sny zdarzają się także dzieciom. Duży wpływ na ich przebieg ma dieta oraz tryb życia. — tłumaczył lekarz. — Ale słucham pana. Trochę się rozgadałem.

— Tylko proszę mi obiecać, że nie będzie pan ze mnie drwił — poprosił.

— Obiecuję... — Rupert spoważniał. — Nie ma pan pojęcia, z czym przychodzą do mnie ludzie. Proszę mówić...

— Wcześniej nie pamiętałem moich snów. Pewnie jakieś były, ale nic o nich nie wiem. Tymczasem tydzień temu przyśnił mi się Jezus Chrystus... — uważnie lustrował niewzruszoną twarz Finchleya. — Potem Benito Mussolini i Adolf Hitler... — zerknął kontrolnie na doktora. — A na koniec przyśniła mi się Nicole Kidman. I wszyscy...

— Ta aktorka? Ładna kobieta... Też chciałbym, żeby mi się przyśniła... — przerwał Finchley i uśmiechnął się półgębkiem.

— ...i wszyscy mieszkali w moim domu. — dokończył Butler i wbił wzrok w oczy lekarza. — A teraz muszę jeszcze dodać, bo jestem tego pewny, pan też był w tym śnie... — dodał z żałosną miną.

Zapadła cisza. Frank patrzył w podłogę, Finchley bawił się długopisem, usiłując zebrać myśli.

— I co? Jestem stuknięty, prawda? — nieśmiało zapytał Frank.

— Nie wydaje mi się... — zamyślony Rupert patrzył w sufit. Patrząc na pana, odnoszę wrażenie, że to raczej ze mną jest coś nie tak.

Osłupiały Frank uważnie obserwował twarz lekarza.

— Wiem, że to, co mówię, może wydawać się panu głupie i niezrozumiałe, ale mam wrażenie, że gdzieś już pana widziałem.

— Hmm... Ja też odnoszę takie wrażenie, choć mógłbym przysiąc, że jestem u pana pierwszy raz w życiu, więc...

— Lepiej niech pan nie przysięga. — ostrzegł go Rupert. Wstał i z rękami w kieszeniach, wolno przechadzał się po gabinecie. Coś mocno zaprzątało jego umysł. — Ma pan psa?

— Tak! Lucky! Skąd pan to wie? — Frank wytrzeszczył oczy i wodził nimi za lekarzem.

— Nie mam pojęcia. To jakieś wariactwo... — westchnął. — Jakieś szczególne, zbiorowe déjà vu. Nie wiem, jak to nazwać. — przetarł twarz dłonią i podniósł wzrok. — Pali pan papierosy w domu i używa wody toaletowej Ralph Laurent Polo? Błagam, niech pan powie, że się mylę! — jęknął wpatrzony w twarz Butlera.

— Niestety, nie myli się pan. — starszy mężczyzna pobladł, bez pytania chwycił stojącą na biurku szklankę z wodą i wychylił ją. — A może obaj jesteśmy martwi i nasza rozmowa toczy się w zaświatach? Znaliśmy się w poprzednim życiu i dziwnym zbiegiem okolicz...

— Bzdura... — uciął Rupert. — Nie wierzę w życie pozagrobowe. W dodatku dziś rano dostałem mandat za nadmierną prędkość. — Wskazał palcem na leżący na biurku świstek.

— To dziwne, bo w Chrystusa pan chyba wierzy, a przecież...

— Skąd taka myśl? — Uważnie popatrzył na Franka.

— A stąd... — pokazał palcem na wystający spod papierów, mały obrazek z wizerunkiem Jezusa. Finchley złapał ilustrację i dokładnie się jej przyjrzał. — To chyba własność mojej pielęgniarki. — mruknął zaskoczony. — Choć ta twarz wydaje mi się znajoma... — szepnął pod nosem i uniósł brew. — Tylko dlaczego kojarzy mi się... — zawiesił głos. — Z trzepaczkami do jajek? — spojrzał krzywo na zdumionego Franka i rzucił obrazek na stos papierów. — Czysty surrealizm... — zamyślił się.

— Jeśli ma pan na myśli silikonowe, szare trzepaczki, to też takie posiadam.

Finchley gwałtownie się odwrócił, a w jego oczach tliła się trwoga. — Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale myślę, że będzie lepiej, jeśli poszuka pan innego psychiatry.

— Dlaczego? — spytał zaskoczony Frank.

— Bo mam wrażenie, że nakręcamy jakąś magiczną sprężynę i że nie skończy się to dla nas dobrze. To przeczucie, które mocno wryło mi się pod czaszkę. Dla mojego i pańskiego dobra proszę, żeby pan do mnie więcej nie przychodził. Zwrócę panu moje honorarium i zapomnijmy o tej wizycie. Panie Butler... Proszę mi zaufać. Tak będzie dla nas lepiej.

Wzrok Franka mimowolnie powędrował w stronę leżącego obrazka z wizerunkiem Chrystusa. Jezus spoglądał z niego łagodnym spojrzeniem, choć Frankowi zadawało się, że w tym spojrzeniu, oprócz łagodności i miłości czaiła się ironia. Lekko przechylił głowę i odniósł wrażenie, że Chrystus puścił do niego oko. Wzdrygnął się i wyprostował na krześle.

— Może ma pan rację. W mojej głowie właśnie pojawiają się dziwne obrazy. Proszę mi wybaczyć. — Frank podniósł się z krzesła i podszedł do drzwi. Wyglądał, jakby chciał coś dodać albo usłyszeć. Po chwili ciszy odeszła mu ochota i wyszedł.

Finchley ciężko westchnął i usiadł w fotelu. Obrócił się w stronę okna i przez dobry kwadrans tkwił ze wzrokiem wbitym w mokrą od deszczu szybę. Spojrzał na zegarek, podniósł się z fotela, zdjął z wieszaka marynarkę i wziął z podłogi pękatą teczkę. Ubrał się, poprawił krawat i kiedy otwierał drzwi, poczuł pragnienie. Podszedł do biurka, uniósł szklankę z resztką wody mineralnej i przytknął ją do ust. Coś go tknęło. Popatrzył na nią pod światło, a następnie powąchał jej zawartość. Woda... — odetchną z ulgą i uśmiechnął się pod nosem...

Koniec? To się okaże...                                               





 

 

 

Lekkie, wakacyjne opowiadanko...

  Kończę nową książkę i w ramach odpoczynku od niej, wyskrobałem opowiadanie. Może komuś dobrze zrobi na głowę, może kogoś zrelaksuje, a nie...

Najchętniej czytane