Prokurator Szacki w Krapkowicach...

Czyli starcie Tytanów…



Kto by pomyślał, że po Warszawie, Olsztynie i Sandomierzu, właśnie niepozorne i senne Krapkowice będą miejscem, gdzie prokurator Szacki odnajdzie spokój i ukojenie. 



W tym bardzo niepozornym na pierwszy rzut oka miejscu mógł w pełni zabłysnąć swoją niepospolitą inteligencją oraz żurnalowym szykiem.
Wertował właśnie najnowszy numer czasopisma „Men’s Health”, gdy głośne pukanie do drzwi niespodziewanie przerwało czytanie arcyciekawego rozdziału o hodowaniu kaloryfera po czterdziestce. Błyskawicznym, latami wytrenowanym ruchem, otworzył szufladę biurka, wrzucił czasopismo. Zamykając ją, spojrzał jeszcze do leżącego w niej małego lusterka i z przerażeniem zauważył długi, czarny włos bezczelnie wystający z lewej dziurki nosa. Pęsetę trzymał w prawej kieszeni marynarki. Szybko wydobył ją, i zręcznym ruchem, krzywiąc się z bólu, wyrwał wstydliwy efekt uboczny wchodzenia w wiek średni. 


 Spojrzał w lusterko raz jeszcze i skrzywił się ponownie. Na klapie marynarki zauważył obrzydliwe białe płatki łupieżu. W tym samym momencie rozległo się ponowne pukanie do drzwi, tym razem głośniejsze, wyrażające zniecierpliwienie. Szacki wyprostował się, lewą ręką przeczesał przyprószone siwizną włosy i bezszelestnie zamknął szufladę.
Następnie wstał, obszedł biurko i usiadł na nim jednym pośladkiem, wkładając lewą rękę do kieszeni. Uwielbiał stare, amerykańskie filmy gangsterskie. Uwielbiał Humphrey’a Bogarta, jego dwurzędowe marynarki, kapelusze, jego luz i profesjonalizm, który wręcz wylewał się z ekranu.


  Zanim wprowadzono ustawę o zakazie palenia tytoniu w miejscach publicznych, Szacki nie rozstawał się z papierosem.


Pukanie rozległo się raz jeszcze. Szacki przebiegł wzrokiem po ciele, sprawdzając, czy fałdy jego marynarki układają się we właściwy sposób. Wyglądały nieźle…
- Proszę!
Drzwi ostrożnie uchyliły się i pojawiła się nobliwa twarz w angielskim meloniku. Twarz jako żywo przypominająca Johna Cleese z „Monty Pytona”


- Pan prokurator Szacki? – zapytała twarz.
- Tak, proszę wejść – odpowiedział spokojnym tonem, jednocześnie jakby od niechcenia wstając. Powoli, bez wyjmowania lewej ręki z kieszeni spodni zbliżył się do gościa i wyciągnął prawą rękę w geście powitania.
- Jan Maria Szczerczewicz – odrzekł przybysz, witając się i odsłaniając dłoń, na której błysnął zegarek.


Vacheron Constantin Historiques Ultra Fine. Prawdopodobnie model 1968 – pomyślał Szacki, czując w gardle dziwną gorycz. Nie będzie lekko...
- Bardzo mi miło - odrzekł, za wszelką cenę usiłując odsłonić nadgarstek, na którym dumnie tkwił zegarek Breitling Chrono Avenger. 


Jak na złość, rękaw marynarki złośliwie nie chciał brać udział w tej demonstracji.
- Proszę spocząć panie Mario – Szacki wskazał gościowi fotel. Jak mniemam, przyszedł pan w sprawie zamordowanego palacza c.o., Józefa Mączki.
- Wolałbym panie Janie – odpowiedział Szczerczewicz. Maria to po mojej matce, dodał.
- No tak, że też nie pomyślałem – Szacki ciężko westchnął, siadając na swoim tapicerowanym, bogato zdobionym krześle w stylu empire, które kupił kiedyś na pewnej aukcji w Internecie jako autentyk.


- Czy znał pan dobrze pana Mączkę, zanim został brutalnie zamordowany? – zapytał Szacki, demonstracyjnie wyjmując z wewnętrznej kieszeni pióro wieczne firmy Mont Blanc, model 146, bawiąc się nim, odkręcając i zakręcając jego czarny, błyszczący korpus.
Niestety, na gościu gest ten nie zrobił najmniejszego wrażenia. Pogrążony był w myślach, usiłując przypomnieć sobie Józefa Mączkę. Trwało to krótką chwilę.
- Niestety, rozczaruję pana. Niezbyt dobrze go znałem. Był palaczem c.o. w moim domu. Spotykałem go sporadycznie. Głównie wtedy, kiedy dawałem mu wypłatę. Z tego, co pamiętam, zawsze czułem od niego alkohol.


- Ale wie pan, jak zginął? – zagadnął Szacki
- Słyszałem, że wbito mu rożen w odbyt…
- …który to rożen wyszedł lewym okiem nieszczęsnego Józefa – dokończył Szacki. Straszna śmierć, nieprawdaż?
- Nie wiem, nigdy jeszcze nie umierałem. Może jego śmierć tylko wygląda strasznie, a była szybka? Swoją drogą, biorąc pod uwagę słuszny wzrost palacza, to musiał być wyjątkowo długi rożen – odpowiedział Szczerczewicz, próbując powiedzieć cokolwiek.
- Słuszna uwaga – z goryczą przyznał Szacki, uświadamiając sobie, że przeoczył tak oczywisty fakt. Przeciętny rożen ma około pół metra.
Biorąc pod uwagę fakt, że w starciu „na markowe zegarki” Szacki poniósł porażkę, rozmowa ze Szczerczewiczem powodowała, że zaczął odczuwać coraz większy dyskomfort i niechęć do jego osoby. Po chwili wstał, podszedł do okna i patrząc w nie, nieoczekiwanie zapytał:
- Czym pan jeździ panie Janie?
- A jaki to ma związek ze śmiercią palacza? – nieśmiało zapytał Jan
- To ja zadaję pytania panie Janie. A skoro pytam, zapewne mam ku temu powody – odpowiedział, nie odwracając się od okna, z dumą ogarniając wzrokiem swojego Citroena zaparkowanego tuż przed wejściem do prokuratury.
- To zależy. Dzisiaj przyjechałem leciwym, ponad półwiecznym, angielskim rzęchem.
- A konkretnie?
- Aston Martin DB4 GT Zagato. Stary, ale jary. I wcale się nie psuje. 


Klasyk, ale z klasą. Lubię go – dodał Szczerczewicz. Wie pan, w wielu kwestiach jestem konserwatystą. W przypadku samochodów też. Te nowe są pozbawione duszy i charakteru. Lubię stare samochody. Nie uwierzy pan, ale w swoim garażu mam na przykład ponad sześćdziesięcioletniego  Ferr…
- Dosyć! – przerwał Szacki, jednocześnie czując, że uginają się pod nim nogi. Mocniej przywarł do okna, łapczywie łapiąc się klamki, żeby nie osunąć się niżej.
- Przecież pytał pan…
- Wiem, o co pytałem! – Szacki stracił rezon. Z kamienną miną odszedł od okna i usiał na swoim krześle kupionym jako empire.


- Życzy pan sobie czegoś do picia?
- Nie, dziękuję – odrzekł lekko skonfundowany Szczerczewicz. Niech pan pyta. Miejmy to już za sobą. Mam dziś jeszcze jedno spotkanie w sprawie zakupu nieruchomości, dodał.
- Szacki poczuł, że na czole wystąpiły mu kropelki potu. Po raz pierwszy poczuł, że traci grunt pod nogami i pewność siebie. Postanowił zagrać vabank.  Rozpiął marynarkę w poszukiwaniu chusteczki, demonstracyjnie odsłaniając metkę, z napisem Hugo Boss patrząc, czy jego rozmówca zwraca na nią uwagę.
- Ma pan może długopis? Będę musiał napisać dla pana przepustkę, a atrament w moim piórze się skończył, albo wysechł. Ciężko w tych czasach dostać wysokiej klasy atrament do pióra Mont Blanc, zwłaszcza do modelu 146 – z nieukrywaną dumą i znawstwem rzekł Szacki, czując, że ta próba może podnieść jego obkurczone poczucie wartości.
Szczerczewicz bez słowa, spokojnym ruchem rozpiął kaszmirowy płaszcz. Tylko przez sekundę błysnął metką, ale dla bystrego oka Szackiego wystarczyło, żeby odczytać skromny napis na wewnętrznej kieszeni „Huntsman and Sons, Savile Row London”. Dla Szackiego był jak rozgrzany do czerwoności metal. Z tejże kieszeni Szczerczewicz wyłuskał wieczne pióro. Podniósł się z fotela i położył je na biurku Szackiego.
- Proszę użyć mojego – dodał z dobrotliwym uśmiechem.
Mont Blanc 149 – Szacki mocno zacisnął zęby. Takie jak moje, ale dłuższe, szersze i droższe... 


Pióro Szczerczewicza leżące obok pióra Szackiego wyglądało jak dłuższy i grubszy penis.
On to robi specjalnie albo ktoś go tu przysłał, żeby mnie poniżyć…
Szacki tracił panowanie. Odkręcił pióro, przez moment zachwycał się przepięknej urody złotą stalówką, wziął kartkę i udając, że chce coś napisać, przycisnął pióro tak mocno, że stalówka zaczęła się rozszczepiać. Pęknąć jednak nie chciała. Solidna robota.
- Nie ma atramentu? – spytał zatroskany Jan. Niech pan spróbuje inne. Zawsze noszę parę zapasowych sztuk. To mówiąc, położył na biurku jeszcze jedno pióro. 


Pelikan Souveran 1000 – połowa mojej pensji – pomyślał zdruzgotany Szacki.
Zdruzgotany nie dlatego, że spotkał bogatszego od siebie. Takich jest wielu. Ale niewielu bogatszych wie, jak kupować rzeczy wartościowe i ponadczasowe. Bogaci to przeważnie bogate wieśniaki z białymi iphonami, wożący swoje dupska banalnymi do zesrania, wypasionymi autami rodem z Bawarii, i w żadnym wypadku nie stanowią zagrożenia dla pozycji Szackiego – nietuzinkowego estety, erudyty i znawcy dobrego stylu.
Jan Maria Szczerczewicz był jedynym, znanym mu godnym przeciwnikiem. W dodatku dysponującym nieograniczonym budżetem do staczania walki.
- Dziękuję, zostanę przy Mont Blanc. Wszystko z nim OK, poza tym mam słabość do tej marki – rzucił smutno prokurator, obmyślając w tym czasie kolejną strategię.
W tym pokoju ja jestem samcem Alfa. I Szczerczewicz i jego pieniądze tego nie zmienią. Choćby skały srały, pokażę mu jego miejsce. Postanowił zaryzykować. Zdążył zauważyć, że Szczerczewicz nosi buty Gucciego na skórzanej podeszwie, więc i na tym polu szans na równą walkę nie ma. Ale…
Przypomniał sobie, że parę miesięcy temu za połowę pensji wylicytował na ebay’u  skarpety od Valentino. 


Udając, że pisze, Szacki dyskretnie zsunął z nogi buty. Przez chwilę przyglądał się skarpetom, na próżno usiłując dostrzec napis „Valentino”. Ten znajdował się pod spodem. Teraz trzeba było użyć jakiegoś sposobu, żeby wydobyć go na wierzch. Schylił głowę pod biurko, szepcąc przy tym jakby od niechcenia:
- Muszę zgłosić administracji, żeby przestali tak mocno grzać. Stopy mi prawie płoną.
W tym momencie przekręcił skarpety tak, że napis pojawił się na wierzchu, choć pięty skarpet także. Nic więcej wymyślić nie potrafił.
- Bardzo przepraszam, że się wtrącam – jęknął lekko poirytowany Szczerczewicz. Czy w związku ze śledztwem, mam pan do mnie jeszcze jakieś pytania?
- Mam…
Szacki wstał od biurka. Zapiął marynarkę, wziął do ręki pióro, założył ręce do tyłu, i zaczął przechadzać się po pokoju. 


Był w samych skarpetach, które przekręcone wyglądały trochę dziwnie, ale czuł, że musi posunąć się do różnych rozwiązań, żeby w końcu wywrzeć podziw lub choćby wrażenie na swoim przeciwniku.
Szczerczewicz w tym czasie, z nieukrywanym zainteresowaniem obserwował chodzącego od lewa do prawa Szackiego, któremu od chodzenia, zaczęły się zsuwać skarpety. Mocno wydłużone zaczęły przypominać indiańskie czółna…
Tymczasem Szacki, przechadzając się po pokoju, usiłował sklecić jakiekolwiek pytanie. W końcu udało się.
-  Niech pan mi powie panie Janie, czy palacz Mączka był bogatym człowiekiem?
- Raczej nie. Inaczej nie byłby palaczem c.o. Zarabiał niewiele, a wszystko wydawał na alkohol. Podobno mieszkał u brata w jakiejś suterenie.
Szacki podszedł do Szczerczewicza, nachylił się nad nim jak ojciec karcący syna i zapytał:
- A może Mączka grał w Lotto?
- A tego nie wiem. Może i grał, ale nie sądzę, żeby cokolwiek wygrał. Gdyby tak się jednak stało, pewnie zapiłby się na śmierć i uniknął nadziania na rożen – wysapał Szczerczewicz.
- Pewnie tak – odpowiedział Szacki, jednocześnie sprytnie upuszczając pióro pod swoje stopy.
Szczerczewicz schylił się po nie, podając je prokuratorowi.
Teraz na pewno je widział – pomyślał Szacki i trochę uspokojony powrócił za biurko.
- Mam jeszcze jedno pytanie – mruknął Szacki, nie przerywając zabawy z wiecznym piórem. Co pan robił 11 lutego o godzinie 19:15?


- Nie mam pojęcia – spokojnym głosem odpowiedział Szczerczewicz.
- Aha! – Szacki zerwał się z krzesła. Czyli jednak!
- Jednak co? – zapytał Szczerczewicz.
- Jednak pana mam! – nie ma pan żadnego alibi! – dodał z nieukrywaną satysfakcją Szacki.
- A co robił pan 9 stycznia o godzinie 14:25? – zapytał Szczerczewicz.
- A skąd pan wiedzieć? – zapytał zdziwiony Szacki.
- A skąd ja mam wiedzieć, co robiłem na początku lutego? Mamy już wrzesień! – oburzył się Jan.
- Pan powinien wiedzieć.
- A pan nie? – odparł Szczerczewicz.
- Ja tu jestem od zadawania pytań panie Szczerczewicz. Ja! Więc raz jeszcze zapytam, co pan robił 11 lutego o godzinie 19:15?
- Chwileczkę... Szczerczewicz spokojnym ruchem wydobył z kieszeni marynarki swój telefon i przez chwilę go przeglądał.
- O mam… 11 lutego o godzinie 19:15 jadłem kolację z mecenasem Otrębą w restauracji „Sombrero” – odpowiedział sennym głosem, chowając telefon do kieszeni marynarki.
Lekko rozkojarzony Szacki nawet nie zdążył zidentyfikować marki telefonu Jana, ale czuł, że z punktu widzenia i tak nadwątlonego dziś zdrowia psychicznego dobrze się stało, że jej nie poznał...


- Aha… - Szacki zasępił się. I ma pan na to dowody? Jakiś rachunek, czy coś?
- Z pewnością mam… Zbieram rachunki, bo mój księgowy wrzuca je do kosztów i odlicza od podatku. Ma pan jeszcze jakieś pytania?

- Lubi pan Żydów panie Janie?
Szczerczewicz popatrzył na Szackiego z nieukrywanym zdziwieniem – lubię. Indian i Eskimosów też, a bo co?
- Tak tylko pytałem – odpowiedział lekko zmieszany Szacki, poprawiając krawat.
- Czy teraz mogę już odejść? Naprawdę się spieszę i nie sądzę, żebym potrafił panu pomóc.

Szacki powolnym krokiem podszedł do Jana. Rozpiął swoją marynarkę, a prawą rękę włożył do kieszeni spodni. Stojąc tak naprzeciwko Szczerczewicza popatrzył mu w twarz w sposób, w jaki lew patrzy na bezbronną antylopę.  W tym momencie poczuł w sercu ciepełko jakie daje poczucie władzy.
- Od sądzenia jestem tu ja, panie Janie. A teraz może pan odejść. Jeśli będę pana kiedyś potrzebował, wezwę pana. Tymczasem dziękuję. To mówiąc, Szacki wrócił za biurko, rozsiadając się wygodnie na swoim krześle. Kiedy to zrobił, odetchnął z ulgą.
Szczerczewicz wstał, wyprostował się, skinął głową na pożegnanie, zapiął płaszcz, i ciężkim krokiem oddalił się w stronę wyjścia. 
Szacki poczuł, że nadeszła chwila, żeby wreszcie pokazać Szczerczewiczowi, kto tu jest górą. Szybkim ruchem podciągnął rękawy marynarki i wykonując słynny gest Kozakiewicza, pokazał Szczerczewiczowi język.


Nie wiedział, bo i skąd miał wiedzieć, że w tym samym momencie, tuż za drzwiami, Szczerczewicz zrobił dokładnie to samo.
Słońce powoli zachodziło nad sennymi Krapkowicami…







7 komentarzy:

  1. Co brales ? Daj troche ;) czytalo sie swietnie. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co brałem? To co zwykle, bułkę z pasztetową... :)
      Pozdrawiam :)

      Usuń
    2. Rezygnuję z wegetarianizmu...został mi pasztet po psie...od niego zacznę...

      Usuń
    3. Najważniejsze żeby był drobiowy. Nic tak nie ryje beretu jak drób...

      Usuń
    4. Za jakiś czas wrócę do pasztetowej...,to był kiedyś całkiem niezły kąsek...

      Usuń
  2. Ani razu Szacki nie powołał się na urząd prokuratorski...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo w tej części nie czuł takiej potrzeby... :)

      Usuń

Życie płata figle, czyli dwa lata przerwy w blogowaniu

Te trywialnie nazwane przeze mnie figle, to tragedia rodzinna i problemy zdrowotne, które na szczęście oddaliłem. W międzyczasie napisałem k...

Najchętniej czytane