Czyli, lek na bezsenność…
Na początku wszystko „brzmi” obiecująco.
Świetnie oddano klimat lat 60’, gra aktorska w zwłaszcza w przypadku głównego aktora to prawdziwy majstersztyk.
Dialogi? Dialogi dobre są, a mimo to, chce się wyjść z kina.
Co więc poszło nie tak?
Często powtarza się, że prawdziwe życie podsuwa najlepsze tematy. Życie Stephena Hawkinga z pewnością nie jest przykładem przeciętnego życia, a mimo to, nie udało się wykrzesać z tej historii czegoś, co wbiłoby mnie w fotel...
Myślę, że ślimacząca się „Teoria wszystkiego” to „zasługa” brytyjskiego reżysera, który uparł się, za wszelką cenę unikać patetyki i pójść w stronę epatowania spokojem.
Nie trzeba być obdarzonym szczególną wyobraźnią, żeby przewidzieć, jak wyglądałby ten film, gdyby Hawking był Amerykaninem, a film powstał w Hollywood. Dramatyczna muzyka, mordercze tempo, zwroty akcji, jakiś drobny pościg za Hawkingiem w wózku inwalidzkim, a na koniec sztandary, bengalskie ognie, łzy, i tradycyjne, grupowe odśpiewanie hymnu na stojaka. No, a Hawking byłby Murzynem…
Widocznie twórca filmu, James Marsh bardzo chciał tego uniknąć
W rezultacie siła spokoju granicząca ze znużeniem, jakie wylewało się z „Teorii wszystkiego”, okazała się silniejsza od dwóch espresso. Senna muzyka dopełniała reszty.
Do tego stopnia, że najpierw zacząłem bawić się palcami u nóg, potem rzucać kotom kulki z papieru, a na końcu zamarzyłem o walnięciu się do łóżka, zamiast czekać na zakończenie, które w przypadku „Teorii wszystkiego” jest przewidywalne.
A przecież, filmy biograficzne nie muszą być tylko nudną laurką. Wystarczy przytoczyć takie tytuły jak "Pianista", czy "Piękny umysł" i co? Można? Można...
Jednakże wcale mnie nie zdziwi, jeśli: Teoria wszystkiego" zdobędzie nagrodę Oskara, bo:
- Eddie Redmayne zagrał Hawkinga kapitalnie
- Film dotyka problemów niepełnosprawności
- Nie jest rasistowski
- Werdykt jury nie spowoduje kontrowersji, bo film nie obraża nikogo
- Lansuje modne hasło powielane w memach - „Walcz do końca i nigdy się nie poddawaj”
- Wszyscy lubimy Stephena Hawkinga, bo jajcarz z niego niepospolity i z dystansem...
- Fajne kolorki… (taki żart)
Podsumowując, wybrałem się na obiad do wytwornej restauracji spożyć zupę purée
z truflami, do tego paszteciki z rakowym farszem, oraz carpaccio z ozorków
cielęcych, a dostałem herbatę z potrójną melisą i lampkę neospasminy.
Szkoda…
Szkoda…
Myślę, że powinieneś się nieco pocieszyć. Mnie nie udało się obejrzeć tego właściwego filmu. Niestety spałam na filmie o identycznym tytule, a treści niczym nie przystającej do opisu filmu. Jedno pocieszenie, że dobrze mi się na nim spało :-)
OdpowiedzUsuń...bo nic tak nie usypia jak ambitne kino... :)
Usuń