Jak dobrze pachnieć…

za stówę albo mniej…



Nowy Rok tuż, tuż, szampańskie zabawy także, więc dziś powracam do ważnego i ciągle niedocenianego elementu ubioru, jakim jest niewątpliwie zapach.
Owszem, łatwiej jest dobrze pachnieć za trzy, cztery stówy, ale z doświadczenia wiem, że zasada „im drożej, tym lepiej” nie zawsze działa. Przekonałem się o tym, testując parę naprawdę drogich śmierdzieli, które w umyśle ich projektantów miały być czymś wyjątkowym i… były.


Była to wyjątkowość szczególna, coś rodzaju zapachu kiszonej kapusty i ogórków, balsamowanych zwłok, przepoconych pach, bądź kościoła po pożarze. W połączeniu ze smokingiem lub garniturem dawało to porażającą mieszankę zapachu beczki po ogórkach i wnętrza apteki trafionej pociskiem artyleryjskim.
Aby uniknąć wpadek, proponuję zapoznać się z moimi doświadczeniami i sugestiami, dodać do tego własne doświadczenia oraz preferencje zapachowe, a następnie wyciągnąć średnią.

No to kupujemy.
Zasadą pierwszą, od której nie ma odstępstw, jest absolutny zakaz kupowania zapachów w sieciówkach typu Sephora lub Douglas. Obserwując ich ceny, mam wrażenie, że sklepy te są chyba pralnią mafijnych pieniędzy, bo ceny perfum wyjęte są jakby z dupy i jeszcze pomnożone przez numer buta przeciętnego Polaka. 


Można obawiać się zakupów na allegro, bo tam szaleją wąsate Mariany oferujące w_zasadzie_oryginały, ale jest parę sprawdzonych, uczciwych sklepów on-line, które sprzedają dokładnie to samo co wymienione sieciówki, tylko za połowę ceny, a w wielu przypadkach jeszcze taniej. Adresy tych sklepów podam na żądanie, na tzw. privie.
Wiem, że zachowuję się jak cham, ale tak jak wielu moich kolegów-zapachowców, do sieciówek wchodzę wyłącznie celem testowania zapachu przed ewentualnym zakupem gdzie indziej.

Po tym przydługim wstępie czas na konkrety.
Dobry zapach za stówę? Owszem, da się. Nawet taniej. Z góry uprzedzam, że w tej cenie nie ma co liczyć na wody ze stajni Diora, Chanel, Guerlain, czy Yves Saint Laurent. Chyba,że zadawalają nas reklamowe próbki w fiolkach o wielkości czopka do d… Piszę o rozsądnych pojemnościach (od 50ml w górę) w oryginalnych flakonach.
Przygotowałem Wam zapachy, które uważam za naprawdę udane, nie walące dziadem, i raczej trwałe. Wiele z nich kiedyś kosztowało wiele więcej niż dziś. Stało się to prawdopodobnie dlatego, że wprowadzono nowe linie zapachowe, a dotychczasowe jako passe wycofywano za śmieszną cenę.
Teraz konkrety:

Versace Blue Jeans



 Zapachową perełka. Tani jak barszcz, a swoją kompozycją urzeka mnie bardziej, niż połowa parokrotnie droższych zapachów w najwyższej Douglasowej półki.
Pachnie urzekająco. Aromatycznie, trochę słodko, ale nie ocieka cukrem. Nie rozpoznaję składników, więc nie będę się wymądrzał. Faktem jest, że pięknie układa się na mojej skórze, bo zbieram za niego masę komplementów, a co ciekawe, w większości od facetów. Blue Jeans jest dość mocny, więc aplikuję go oszczędnie, a mimo to, trwałość ma imponującą. Gdyby kosztował dwa razy więcej, to i tak bym go kupował. To po prostu niezwykle udany zapach i do końca życia nie zrozumiem, dlaczego taki tani.
Pomijając te rozterki, uważam, że trzeba go mieć.
I trawestując słynne słowa Winstona Churchilla:
Jeszcze nigdy, tak wielu nie zawdzięczało tak wiele, tak niedrogiemu...

Lanvin Homme Sport


Słowo "Sport" w nazwie jest troszkę na wyrost. Lanvin Homme Sport to przedstawiciel lżejszych, rześkich zapachów nie tylko na wiosnę czy lato, ale dzięki sporej potencji, bez problemu nadaje się także na chłodniejsze dni. Nie wdając się w meandry, spryskany tą wodą czuję się lżejszy o kilka kilogramów, czysty i rześki, jak świeżo wyjęty z pralki. Generalnie czuję się dziwnie młodo i czysto, a kobiety lubią facetów, którzy przynajmniej sprawiają wrażenie czystych. Nie jest to typowy świeżak w stylu Davidoff Echo.  Lanvin Homme Sport aspiruje do bycia czymś bardziej eleganckim, męskim, podlanym szczyptą seksapilu.
Z fałszywą skromnością dodam, że kobietom bardzo się ten zapach podoba. Taki to wariat.
Flakon "jajcarski", idealny do zabrania w podróż, trwałość świetna, kompozycja uniwersalna i komfortowa, a cena niewygórowana. Należy mu się ode mnie tytuł "Hiciora".
You can’t go wrong with Lanvin Homme Sport – jak mawiają starzy bułgarscy pasterze…

Calvin Klein - CK one



CK one to coś, co kiedyś zrobiło światową karierę, choć nie było ani mroczne, ani magiczne. Trochę już zapomniany, ale wcale nie stracił uroku.
Może dlatego, że skomponowano go w czasach (nie tak znowu odległych), kiedy dobrze się zastanawiano nad jakością produktu, zanim wypuszczono go na rynek.
CK one nie jest żadną rewolucją, a jednak wyróżnia się na tle współczesnych świeżych wód. Ma charakter, wprowadza przyjemną czystość, świeżość, a domieszka kwiatów dodaje mu lekkości. Być może, dla pretendujących do miana samca alfa, kwiaty wydadzą się niemęskie, ale ja bardzo lubię ten gejowski akcencik, choć gejem (jeszcze) nie jestem.
Zapach jest unisexowy, i kobieta spryskana nim pachnie równie bosko. Możecie mi wierzyć.
Trwałość i projekcja jak najbardziej dla mnie odpowiednia, i nie pozostaje mi nic innego, jak ocenić wysoko, a tym, którzy pół życia taplają się w piżmach, smolnych drzazgach, mrocznościach i kadzidłach, polecam czasem odpocząć i spróbować CK one.
Fajnie jest poczuć się lekko i czysto…

Calvin Klein – CK be


Kolejny klasyk. Czarny brat Ck one. Czy lepszy? Nie... Troszkę inny. Bardziej piżmowy, troszkę mydlany, ale nie w stylu detergentów Prady, tylko z delikatnymi nutami kwiatowymi. Jak dla mnie - bajka.
Trzeba było mi przejść przez setki duszących woni z gigantyczną trwałością i projekcją, żebym znudzony tymi maziami zatoczył koło i powrócił do ZAPACHU. Tak. Takiego właśnie lekkiego, nikogo nie prowokującego, za to przesympatycznego. Taki właśnie jest Ck be. To, że flakon jest czarny, nie zapowiada na szczęście niczego, co mogłoby kojarzyć się z ciężkimi kadzidłami, lub gęstymi klimatami cmentarnymi.
Przyznam, że ostatnimi czasy bardzo chętnie przywdziewam na siebie zarówno One, jak be. To zapachy z czasów, kiedy Calvin Klein robił naprawdę porządne wody, a te dwie wymienione, są jakby sztandarowym popisem tej marki.
Cóż, że trwałość nie jest gigantyczna (na mnie ok. 6-7 godzin, w porywach nawet 9), ale ten aromat. Poza tym, za stówkę dostaniemy prawie ćwierćlitrową flachę, więc problemu nie ma.
Myślę, że wielu z Was, prędzej czy później też doceni ten zapach. Dla wielu będzie to olfaktoryczna wycieczka do czasów młodzieńczej beztroski, dla innych  być może odkrycie.
A teraz, gdybym miał napisać, który Ck jest lepszy, niestety, nie będę w stanie. Są dosyć odmienne w swoim przesłaniu i oba naprawdę fajniste. Z tego właśnie powodu, mam oba flakony. Proste, piękne i ponadczasowe. Prawdziwe ikony starych, dobrych zapachów C. Kleina.

David Beckham Homme

W tym momencie widzę obrzydzenie na wielu twarzach. Beckham i zapachy? 
A prawda jest jednak taka, że Beckham Homme to jedno z moich większych odkryć, i chyba najlepszy zapach tej futbolowej stajni. Wyczuwam wyraźne konotacje z Terre Hermesa, ale porównując oba, o dziwo, Beckham Homme jest dla mnie bardziej noszalny. Nie męczy, nie irytuje, jest po prostu mniej upierdliwy. Być może to stwierdzenie zostanie odebrane jako świętokradztwo, ale nic nie poradzę. Wolę przaśnego Beckham Homme od Terre i już. Trwałość na mojej skórze, naprawdę niezła (około 8 godzin), a cena śmieszna.
Od czasu, kiedy imperium Beckhamów wypuściło "Homme", pilnie śledzę poczynania tej marki. Być może, kiedyś znowu przez nieuwagę albo pomyłkę uda im się wyprodukować jakąś kolejną perełkę.
Jeśli nie jesteś snobem, zwłaszcza w polskim wydaniu (taki co wyżej s... niż d... ma), spróbuj BH bo warto, a twoja dziewczyna odwdzięczy ci się za to tak, że na gumowych nogach, zataczając się, będziesz usiłował dojść do łazienki ze wzrokiem, jakbyś całą noc spędził w najdroższym, paryskim domu rozkoszy…

Diesel Plus Plus Masculine




O mamo... Jakież to było wspaniałe rozczarowanie. Patrząc nieraz w sklepach na ten flakon przypominający sprej przeciw oparzeniom, moje wewnętrzne poczucie estetyki zabroniło mi zbliżać się do tego Diesla, bo gorzej opakowanego zapachu chyba jeszcze nie widziałem. Jak to w życiu bywa, czasem z nudów, czasem z ciekawości człowiek się przełamie, i psiknie sobie testowo.
I tak zrobiłem...
A było to w dniu letnim i do tego upalnym. Bo przecież nie każdy letni dzień bywa upalny.
I tak sobie spacerowałem z tym psikiem na ręce, i z godziny na godzinę nie mogłem się nadziwić, że coś tak bardzo dziwnego, a jednocześnie fajnego w noszeniu skonstruowała konsekwentnie olewana przeze mnie marka.
Ludziska na zapachowych forach wspominają, że to mleczny zapach. Być może jego dziwna łagodność, plus biały kolor flakonu sugerują takie podobieństwo, ale ja mleka nie czuję. Może zabrzmi to dziwnie, ale Diesel Plus Plus pachnie mi jak jakaś wariacja na temat preparatu WD40 z dodatkiem oleju do maszyn do szycia i czegoś, co powoduje, że żaden upał mi niestraszny.
Nawet pocić się przestałem. Plus Plus jest jak klimatyzacja w spreju. Chłodzi, dodaje lekkości i koszula nie przykleja się do pleców. Do tego, pachnę taką czystością, że mam wrażenie, że jestem najbardziej wykąpaną osobą wśród mijanych przechodniów.
Co to kurna jest?!?!?
To jakieś czary... W dodatku, tanie, jak przysłowiowy barszcz. Pachnące dziwnie industrialnie, pozbawione jakichkolwiek nut, jakie byłbym w stanie zdefiniować i...nie wyobrażam sobie gorącego lata bez tego Diesla.
Diesel Plus, Plus, to taki strzał w pysk Diorom, Guerlainom i reszcie. Świetny i komfortowy jak kremowa, tylna kanapa w Rolls Royce...
A że ohydnie opakowany? Żart producenta, jego styl, albo taka już jego mać…

…a na koniec prawdziwy pogromca wagin, czyli...

Adidas Active Bodies 



Złoty Sen Dresa z czasów, kiedy karki nie poznały jeszcze Fahrenheita.
Poznałem go, zanim stał się signature scent wielu, różnej maści wąsatych Januszów, Ryśków i Robertów zakochanych w marce Adidas i szeleszczących kreszem garniturach.
Najprawdopodobniej przez przypadek udało się Adidasowi stworzyć zapachowe arcydzieło i przejść do historii perfumiarstwa.
Pomijając ten aspekt, moja nozdrza odbierają Active Bodies, jako jeden z najlepszych zapachów, jakie miały szczęście poznać.
Śmiem twierdzić, że AAB, kompozycyjnie kasuje wiele utytułowanych zapachów z najprzedniejszych stajni. Wszystko w nim gra. Wspomniana kompozycja, trwałość, projekcja... No, może za wyjątkiem chamskiej, plastykowej zatyczki.
A potem przestałem używać, żeby nie pachnieć, jak kibol. I tylko dlatego. 
Mój flakon stoi sobie dumnie na półce obok Guerlainów, Diorów i czeka, kiedy wyciągnę surmy, zadmę w nie i odtrąbię, że już można…

Przedstawiłem Wam zapachy, których wysoką jakość i kompozycję nie tylko ja uznaję za wyjątkową. Każdy z nich można kupić w cenie do stu złotych i będzie to najlepiej wydana stówa na pachnidło.
Owszem, tanich zapachów jest więcej, ale dziś starałem się wybrać te naj, naj z mojej listy.
Lista może być znacznie dłuższa, jeśli zdecydujemy się na kupno testera.


Zapachowo testery nie różnią się niczym od flakonu typowo sprzedażowego, a mają niższą cenę.
 Często nie posiadają oryginalnego korka/zatyczki i sprzedawane są w opakowaniu zastępczym. Na flakonie widnieje napis TESTER i nierzadko skład kompozycji.
Ciekawostką jest też to, że na każdym testerze jak byk widnieje napis NOT FOR SALE, a mimo to, można je kupić (legalnie?) w sklepach on-line.
W związku z tym, testery na prezent raczej się nie nadają, ale do własnego użytku są praktycznie idealnym kompromisem pomiędzy tym, czym chcemy pachnieć, a tym, co mamy w portfelu…
I to wszystko na dziś. Dziękuję za wizytę i zapraszam ponownie… 




Ważny komunikat...

Jako że już jutro Wigilia, czas na życzenia.
Czego można życzyć Polakom, najszczęśliwszym ludziom na Ziemi?
Trudne zadanie, ale spróbuję. Życzę zatem:
  • - żeby kolejki do lekarza skróciły się z dziesięciu, do trzech minut.
  • - żeby rząd zmniejszył przypływ imigrantów ze Szwajcarii i USA.
  • - żeby wszystkim członkom partii Prawo i Sprawiedliwość wyrosły na plecach swędzące krosty, i żeby mieli za krótkie ręce, żeby się podrapać...
  • ...i żeby Polacy wybrali prezydenta, który naprawdę rozumie potrzeby narodu...



Czas na ważny komunikat...





A teraz  wesołych Świąt, oraz stosowna piosenka dla moich czytelników,
i do "zobaczenia" po przerwie...



Rzecz o grzybach

Czyli, jak zryć beret własnemu dziecku...


Kiedy spojrzałem na minę dziecka po prawej, coś we mnie pękło. Pamiętam kolegów z podwórka, którzy na dźwięk słów „bal w przedszkolu” bezwolnie oddawali mocz w rajtuzy, a wyraz przerażenia w ich oczach będę nosił w pamięci do końca moich dni.
Tylko dlatego, że ich nadgorliwe mamusie z kobiecym wdziękiem i specyficznym poczuciem estetyki, z uporem maniaka przebierały ich za grzybki albo kwiatki.
Nie rozumiały, że dla faceta taki entourage to straszne upokorzenie. Nie wiedziały, jaką dewastację psychiczną może spowodować kołyszący się kretyński muchomor z bibuły na łbie, podtrzymywany za pomocą gumki pod brodą.  Bo skąd miały wiedzieć?
Baba to baba i myśli po babowemu.
Nie zdawały sobie sprawy, że tam pod muchomorem buzował wstyd i upokorzenie, które z czasem ustępowały złości i nienawiści do całego świata. Nienawiści, której dali upust w dalszym swoim życiu.
Przykłady? Proszę…

Charles Manson – dwukrotnie z rzędu przebierany za muchomora, raz za stokrotkę. To ostatnie przebranie zryło mu beret. Aktualnie odsiaduje dożywocie za wielokrotne morderstwa.


Hannibal Lecter –  nie trzeba go specjalnie przedstawiać. Jego matka z pasją przebierała go za bluszcz. Za czwartym razem nie zdążyła. Chodziła potem z Hannibalem do szkoły w jego lunch boxie…


Marian  z Przasnysza. Od dziecka chciał być kowbojem. Skończył jako purchawka na przedszkolnym balu w roku 1961. Rok później, poderżnął matce gardło, a potem włożył jej w odbyt  ulubione geranium. Razem z doniczką…



Antoni z Warszawy - wychowywany przez Ojców salezjanów. Historia nie wspomina o życiu rozrywkowym młodego Antoniego, ale śledząc jego działalność polityczną i słuchając jego oświadczenia, zakładam, że w dzieciństwie musiał przejść przez piekło. Przypadek? Nie sądzę...



Dlatego apeluję o rozsądek. Też kiedyś byłem muchomorem, więc wiem, że przeciętny facet od małego chce być Kowbojem, Indianinem, Piratem, albo Darthem Vaderem. Z grzybami ma niewiele wspólnego, a jeśli już, to raczej z marynowanymi pod wódkę, oraz z grzybicą stóp...




Blogi kulinarne. Mój kij w mrowisko...

czyli, opublikuj se kaszankę...



Zanim zacząłem przygodę z pisaniem, w sieci odkryłem, że najpopularniejszym blogami są te o gotowaniu, pieczeniu, przypalaniu, panierowaniu, duszeniu itp.
Wiedziony ciekawością, obleciałem kilkanaście z nich, żeby poznać ten fenomen. Odniosłem wrażenie, że popularność wynika z łatwości ich prowadzenia.


Sam trochę pichcę, i w tej dziedzinie udało mi się osiągnąć wyższy level. Umiem przygotować coś więcej niż prozaiczne jajko na twardo czy chleb ze smalcem. Zastanawia mnie, ile można pisać o żarciu, jeśli samemu zna się i stosuje co najwyżej kilkanaście przepisów. Cudów nie ma i wygląda na to, że znakomita większość tych blogów pisana jest na zasadzie Copy-Paste lub Copy-Translate-Paste.  


W związku z tym, w głowie mej rodzi się pytanie - Czy blog kulinarny to jeszcze blog, czy książka kucharska na smatrfona? I czy ich popularność wynika z faktu, że czytanie tego wymaga wysiłku intelektualnego porównywalnego z czynnością wygrzebywania kozy z nosa?  Wiem, że uogólniam i niektórych krzywdzę, ale znakomita większość blogów kulinarnych, jakie zdążyłem obskoczyć, wyglądała właśnie tak.
Kiedy pierwszy raz usłyszałem o blogach, miały być one czymś w rodzaju osobistych przemyśleń, upamiętnianiem chwil z tendencją do odkrywania intymnych myśli, oraz dzieleniem się tym z całym światem.

Coś w rodzaju – „Hej! Przedwczoraj spędziłam czadowy wieczór. Wpadł do mnie Paweł (wiecie który, bo pisałam o nim wczoraj) i przyniósł szampana. 
Boże… Jak mnie potem głowa napier***. Prawie nie mogłam zasnąć. Z tego wszystkiego, rano  podjechałam na badania do doktora Mączki. Niechętnie, bo ten zbok uwielbia mnie obmacywać, ale nie miałam wyjścia. Na szczęście powiedział, że wyniki mam dobre, a stolec – palce lizać, i dziś czuję się dużo lepiej. 


Teraz spadam kupić jakieś epickie szpilki na Sylwka i żarełko dla Funi. Pozdrawiam i do następnego razu! PS. Buziaki od Funi!
I to rozumiem. Durne, ale ma rys osobisty i treść. Ale co osobistego może być w stwierdzeniu „weź 30 deka mąki krupczatki i dwa jaja”?

Samo prowadzenie bloga kulinarnego zdaje się być czynnością równie prostą jak oddawanie stolca.
Pierwszą część zajmuje rozpierdzielony na maksa opis składników z dodatkiem fotek. Drugą jest opis jak to wszystko ze sobą zmieszać, a całość wieńczy nieśmiertelne „smacznego”.  Przy zastosowaniu metody Copy (z cudzego bloga) – Paste (do mojego) wpisywanie powinno zająć mniej więcej kwadrans.


Dlatego dziś po raz pierwszy postanowiłem pokazać, jak blogować kulinarnie. Na  pierwszy ogień biorę prozaiczną jajecznicę, której tanim sumptem dodam wykwintności i światowego sznytu.
Jajecznica, jaka jest, każdy widzi, i tylko wyjątkowy tłuk i nieuk nie potrafi jej usmażyć.
W wersji podstawowej wygląda tak:


Żółta breja nikogo nie zachwyci, ale po zastosowaniu paru trików będziemy bogami kuchni.
Wielu słyszało o Toskanii i wielu kojarzy ją z winem i ziołami. I słusznie. Dlatego wsypujemy do jajecznicy parę ziół, dolewamy trochę wina, oliwy i mamy co? Jajecznicę po toskańsku.  Wrzucamy krótki wpis, dodajemy mapę, i koniecznie słodką focię ze słonecznej Toskanii. 


Teraz trzeba dodać jajkom osobistego rysu, dlatego wrzucamy rzewną historyjkę związaną z tym regionem i naszą  jajecznicą. Na przykład -  „Jajka, Paolo i ja”. I sru! Ziomalki będą skakać z zazdrości pod sufit.


 Aha. Pomiędzy wyrazem „Jajka” i „Paolo” koniecznie trzeba dać przecinek…

W Toskanii prawdopodobnie nikt o takiej jajecznicy nie słyszał, ale nasi wierni czytelnicy nie chcąc wyjść na głąbów, nie ośmielą się podważać naszych kompetencji. Warto dodać uwagę o umiarkowaniu w dodawaniu oliwy, żeby testujący nasz przepis nie posrali się. Potem będą głupie komentarze na blogu, a przecież takich nie chcemy…

Teraz mamy już z górki. W zależności od tego, co mamy w lodówce, zamiast powielać przepisy z netu. możemy tworzyć nowe rzeczywistości.


Przykładowo – dodając do jajek zeschnięte chorizo które straszy od Wielkanocy 2012 i szczyptę papryczki wykręcającej mordę, tworzymy jajecznicę po andaluzyjsku. Jeśli zamiast chorizo gdzieś w kącie lodówki znajdziemy smutną, zapomnianą krewetkę, będziemy mieli jajecznicę po galicyjsku.


Możliwości jest sporo.
Tym razem wrzucamy focię z Hiszpanii, i doprawiamy opowieścią o niezapomnianych wakacjach w Katalonii albo Andaluzji.
O romantycznych wieczorach przy lampce wina sączonego przy akompaniamencie świerszczy, o wibrującym od aromatów wietrze czeszącym andaluzyjskie/katalońskie łąki, szumie morza i innych pierdach...


Warto też wspomnieć Miguela o ciele i spojrzeniu latynoskiego efeba, który miał ogromną gitarę i najdorodniejsze jaja w okolicy. Kurze oczywiście. Jeśli blogującym jest mężczyzna, Miguela zamieniamy na Laurę. 



 Blog wprawdzie zyska nowych czytelników, ale zmieni troszkę swój charakter. Mogą pojawić się bardzo intymne komentarze, a nawet propozycje.
Tuningowanie potraw można ciągnąć miesiącami, bo malowniczych krain w Europie jest sporo. Wystarczy kojarzyć jajka z odpowiednimi składnikami charakterystycznymi dla danej kuchni i łączyć je w zgrabną potrawę.



Teraz lecimy automatem, stosując metodę skojarzeń:
 – Francja - ślimaki, Niemcy – kiełbasa/piwo, Norwegia – łosoś, Szwajcaria – Rollex’y i tak dalej.
Kuchnia rządzi się swoimi prawami i nikt nam nie będzie pierdział nad uchem, co z czym łączyć i jak to nazywać. Kiedy jakiś mądrala zacznie się czepiać, zawsze można mu odpisać, że tworzymy kuchnię „modern”, że zwyczajnie nie nadąża, i że nie się wali na ryj…
Ktoś kiedyś powiedział, że gotowanie to sztuka. A ja dodam, że pisanie o gotowaniu też. Ale na szczęście nie wymaga ono specjalnego wysiłku intelektualnego.
A teraz możecie się oburzyć, poobrażać i pokazać mi język...



Kupujemy telewizor…

...czyli Polak kupuje z głową...



Całkiem niedawno sam planowałem jego zakup, stąd chęć podzielenia się spostrzeżeniami.
O tym, że nie jest to prosta decyzja, przekonałem się, kiedy stanąłem naprzeciw ściany telewizorów w jednym ze sklepów RTV. Ogrom i różnorodność oferty spowodowały, że wyraz mojej twarzy przypominał tą Nicholasa Cage'a.


Na szczęście z pomocą podszedł do mnie sprzedawca-doradca, który miał być moim wybawieniem, a w konsekwencji jednak nie był. Rafał, bo takie imię widniało na jego identyfikatorze, jakby nie zauważał oferty innych producentów, tylko z uporem maniaka lansował jednego z Korei. Robił to z taką pasją, że aż wydało mi się to podejrzane.
Z opresji wybawił mnie tajemniczy człowiek o powierzchowności agenta Stirlitza, który wykorzystując moment nieuwagi mojego „opiekuna-doradcy”, przechodząc obok mnie, szepnął – psst! Nie słuchaj go pan. Chodź pan ze mną...



Podziękowałem więc doradcy i zacząłem szukać „Stirlitza”. Znalazłem go przy stoisku z elektrycznymi czajnikami pilnie studiującego sklepową ulotkę.
- Dlaczego uważa pan, że mam nie słuchać Rafała?
Stirlitz dyskretnie rozejrzał się na boki.
- Powiedziałem panu, żeby pan go nie słuchał, bo ci tu –  wskazał głową na personel sklepu – wypychają towar, który im zalega, i szukają frajerów, żeby się tego pozbyć. To szajs. Nikt normalny nie kupuje telewizora ot tak. Wejdziesz pan na forum znawców telewizorów xxx.xx i tam się pan dowiesz PRAWDY…

Podziękowałem i udałem się do domu celem dotarcia do PRAWDY. Włączyłem kompa,  zarejestrowałem się na polecanym przez Stirlitza forum, następnie przywitałem z jego członkami, a potem poprosiłem o poradę w wyborze telewizora.
W odpowiedzi najpierw otrzymałem stek zjebów za powielanie tematu, potem linki do podobnych tematów, a jako bonus ostrzeżenie o ewentualnym zbanowaniu za zaśmiecanie forum.
Przeprosiłem więc i złożyłem stosowną samokrytykę. 



Bijąc się w pierś i nazywając siebie lamerem i nikczemnym robakiem niewartym rozdeptania, udobruchałem kolegów z forum i wtedy zacząłem otrzymywać konkretne porady.
Ogólnie rzecz biorąc, w Polsce obowiązuje niepisana zasada, która rozwija przysłowie: „pokorne ciele dwie matki ssie”. Zauważyłem też, że gdy występowałem w masce niezorientowanego idioty, moje posty nigdy nie pozostawały bez odpowiedzi. 


Ludzie stali się jakby życzliwsi, bardziej pomocni i pełni empatii.
Kiedyś na pewnym forum ośmieliłem się polemizować z forumowym, wszystkowiedzącym „Guru”, i prawie natychmiast zostałem zbanowany. Dlatego w sieci wolę być anonimowym idiotą, niż trzyminutowym mędrcem.
Co ciekawe, zasada ta świetnie sprawdza się także w urzędach. Minusem jest tylko to, że nie będziemy występować jako idiota anonimowy.
Wniosek wysuwa się sam. Polacy nie znoszą konkurencji…

Tymczasem wracając do telewizora i forum, zagłębiłem się w nie i zatraciłem na dobre. Byłem świadkiem ekscytujących wojen pomiędzy zwolennikami plazmy i LCD, dowiedziałem się, że komuś w trakcie oglądania meczu wyskoczył martwy piksel w okolicach bramki zespołu Borussi. Ktoś inny narzekał, że kiedy bohater filmu ucieka rowerem, wszystko jest w porządku, ale kiedy przesiada się do sportowego samochodu, już nie. Oraz wiele innych, podobnych problemów. Generalnie, poświęciłem wiele czasu na śledzeniu setek wątków i drobiazgowych testów. 


O telewizorach dowiedziałem się rzeczy, które nie śniły się filozofom, fizjologom i Martinowi Lutherowi Kingowi też...


Ogólna zasada jest prosta i bardzo polska. Nabyć najlepszy i największy telewizor na świecie za tysiąc złotych.
Jakiż byłem głupi, przychodząc do sklepu, chcąc tak po prostu go kupić.
Zasady ich kupowania według forum są często sprzeczne, ale drążąc temat, w końcu opracowałem w miarę klarowne reguły, które przedstawiam poniżej:

Wielkość telewizora.
Bez względu czy mieszkamy w pałacu, czy malutkiej suterenie, w której by móc zamknąć drzwi  trzeba wpierw obciąć paznokcie u nóg, bezwzględnie należy wybierać możliwie największy rozmiar telewizora. Nawet jeśli oglądając film, czasem trącasz nosem ekran, jest w porządku. Przecież kiedyś być może zamieszkasz w pałacu, i wtedy telewizor, który masz, będzie w sam raz, więc po co kupować dwa razy? 



Telewizor (marka i model) powinien być przetestowany i zatwierdzony jako „zajebisty” przez "Radę Mędrców" forum.  Uwaga! Zajebistość znika z chwilą pojawienia się nowszego modelu.

O ile istnieje możliwość, należy poprosić sprzedawcę o otwarcie wszystkich pudeł wybranego modelu, wystawienie ich w sklepie, i podłączenie w szereg. Jeśli uda nam się znaleźć taki sklep, przechodzimy do uważnych badań obrazu, celem wybrania tego najlepszego (naszym zdaniem). Ze względu na mnogość ustawień każdego z nich, badania mogą potrwać cały dzień. Dlatego zalecam zabranie ze sobą termosu z jedzeniem i kawą.


Jezus Maria! Uwaga na bad pixele! Tu potrzebna będzie lupa. Bad pixel, to taka malusieńka plamka, którą najłatwiej znaleźć na czarnym tle i najszybciej przy pomocy lupy. Nie należy przesadzać z mocą szkła. Przy bardzo silnym powiększeniu, bad pixele zobaczysz także na swetrze i twarzy swojej dziewczyny.


Występowanie martwych pikseli jest stosunkowo rzadkie. Jeżeli występują, to nielicznie, i są w zasadzie zjawiskiem normalnym. Szczerze mówiąc, nigdy nie udało mi się takiego zobaczyć, ale ludzie o tym mówią, więc coś jest na rzeczy. Prawdopodobnie dlatego, że oglądam programy bez pomocy lupy, albo kiedy tło robi się czarne, nie ma mnie w tym momencie w pokoju.

Kiedy w końcu uda nam się wybrać najlepszy pod słońcem egzemplarz, nasze szczęście i tak będzie niepełne. A co, jeśli w sklepie XY mają więcej egzemplarzy i z „lepszej” dostawy?
Zakładając, że nie mamy więcej czasu na szukanie, dziękujemy obsłudze sklepu za pomoc i zrozumienie. Teraz będzie najważniejsze (i trochę paradoksalne). Wracamy do domu, wchodzimy na forum i kupujemy wybrany telewizor od jego moderatora, który oprócz moderowania całkiem przypadkiem ma też domową hurtownię RTV. Poza tym on wie najlepiej i wybierze najlepszy egzemplarz w najlepszej cenie. Jego wdzięczność i sympatia w pakiecie. Zostajemy pretorianami moda i jesteśmy Pro…

Kiedy wszystko jest już na swoim miejscu, telewizor wisi na ścianie, a kino domowe podłączone, nie włączamy telewizora, tylko dzwonimy po serwis kalibracyjny.


To taka nowa profesja, która polega na obwoźnej kalibracji telewizora. W skrócie jest to pan z urządzeniem, który za parę marnych stów ustawi nam optymalne kolory, ich saturację, ostrość, kontrast itp. Optymalne„zdaniem” sprzętu, jaki pan ze sobą przywiózł. Sprzęt swymi czujnikami obmaca wasz odbiornik jak ruski celnik nastolatkę.


Usługa tania nie jest, a efekt po kalibracji może nas zniesmaczyć, ale niech pociesza nas myśl, że teraz w kwestii odbiornika TV naprawdę jesteśmy profesjonalistami. I na zwykłych ludzi, którzy po prostu wchodzą do sklepu po telewizor, kupują i wychodzą z nim pod pachą, będziemy odtąd patrzeć z wyższością.
A co ze mną i moim zakupem?
Od czytania coraz to nowszych rewelacji w temacie kalibracji, śledzenia bad pixeli, ciągle zmieniających się rankingów marek i modeli dostałem bólu głowy. Darowałem sobie jego kupno na jakiś czas.
Kiedyś, będąc przypadkiem w sklepie, zauważyłem odbiornik, który wyraźnie mnie zaczepiał. Jakby uśmiechał się kokieteryjne, wabił kolorami i szeptał – take me Darling… Take me home...
Trochę się opierałem, ale tylko trochę. Jeszcze tylko porównałem go z innymi wiszącymi obok i po prostu kupiłem. Jak cham ze wsi.
Powiem wam na ucho, że nie zmieniałem ustawień fabrycznych, bo obraz, który mam, jest według osobistych gałek ocznych idealny. Wiem, zachowałem się jak kompletny amator. Jest mi wstyd, ale są rzeczy ważniejsze od ciągłego grzebania w telewizorze. Na przykład oglądanie dobrych filmów...


Witaj w świątecznym matrixie...

czyli - hulaj dusza, piekła nie ma...




Po widoku przepięknie udekorowanych ulicach i wystawach sklepów można by wyciągnąć wniosek, że gdyby Chrystus nie chciał się urodzić, właściciele dużych sklepów z pewnością daliby komuś w łapę, żeby się jednak urodził. Bo nic tak nie napędza handlu, jak kolejne urodziny Jezusa. Stuprocentowa skuteczność, i do tego nie trzeba płacić Chrystusowi tantiem. Ludzie którzy nie dali sobie wmówić tezy o wyższości zakupów online i omamieni magią świąt bożenarodzeniowych, za najlepszą rozrywkę wybrali tradycyjne bieganie po sklepach. 


Zmiękczeni stosowną muzyczką okraszoną dźwiękami dzwoneczków, oślepiani feerią kolorowych, psychodelicznie mrugających światełek, bez szemrania wyciągają karty debetowe, kredytowe i ordynarną gotówkę, kupując, co popadnie. Dopiero po Sylwestrze, kiedy nasze konto w banku jest wyczyszczone jak buty pruskiego generała, przychodzą refleksje typu – kochanie! – A po co kupiliśmy puzon i wiktoriańską budę dla psa, skoro oboje cierpimy na astmę, a ze zwierząt mamy jedynie wypchaną głowę jelenia?


Niestety, stan bożenarodzeniowego omamienia ma to do siebie, że pojawia się cyklicznie i zawsze. Tylko kurzące się na strychu kolejne harfy, urządzenia do masażu stóp, bioder, półdupków, obrabiarki sterowane numerycznie itp. artykuły, świadczą o naszym uzależnieniu od szastania forsą. 


W dobie coraz powszechniejszych zakupów online nawet pięćdziesięciostopniowe mrozy, erupcje okolicznych wulkanów, czy wreszcie połamane obie nogi w dwustu miejscach nie są w stanie powstrzymać naszej manii zakupów. Niektórzy tłumaczą to chęcią pobudzenia gospodarki, inni tym, że życie ma się tylko jedno, ale w sumie to tylko próba oczyszczania sumienia.


Oprócz przedmiotów trwałego użytku niemałą część naszych oszczędności przerzucamy na artykuły spożywcze. Hasło „Promocja świąteczna” działa na ludzi tak samo,  jak brudne damskie majtki na Japończyków. Supermarketowi giganci prześcigają się w tego typu promocjach, więc nie dziwota, że po świętach mamy kilka kilogramów masła, kilkanaście kilogramów serów, czy ciężarówkę przeróżnych ciast i wędlin. Do tego silny jadłowstręt spowodowany kilkudniowym obżeraniem się ku chwale Chrystusa, oraz uporczywe wiatry jako bonus...


Pół biedy, jeśli mamy psa, a jeszcze lepiej psy, które wspomogą nas w utylizacji pożywienia.
To nic, że po świętach nasi milusińscy będą mieli wątroby wielkości melona, przekrwione oczy i stolce, jakich nie powstydziłby się niedźwiedź, ale przynajmniej oczyścimy nasze sumienie w kwestii marnowania żywności czy głodu w Afryce. 


Ogólnie rzecz biorąc, tycie dotyka przeważnie wszystkich domowników, jednak świąteczna ekstaza i wciąganie jej atmosfery wraz z sernikiem na przemian z bigosem, skutecznie tłumi poczucie winy z powodu obżarstwa. Dopiero dzień po świętach, kiedy spodnie od dresu zamieniamy na spodnie do garnituru, a które dziwnym zbiegiem okoliczności nie chcą się dopiąć, dociera do nas świadomość, że naszą dupę, a wraz z nią inne partie ciała, dotknął świąteczny obrzęk, i jeśli nie powstrzymamy obżarstwa, następny garnitur będziemy zamawiali u tapicera...


Ale nie ma powodów do stresu. Niedługo świętujemy Nowy Rok, i czas na noworoczne obietnice. Jak co roku, popatrzymy w niebo, i przy rozbłyskach sztucznych ogni i strzelających korkach szampana obiecamy sobie rzucenie papierosów i kilka kilogramów tłuszczu. Będzie git... 


Pisząc ten tekst, nie mam zamiaru nikogo ostrzegać, karcić czy nawracać.
Bo tak naprawdę piszę o sobie. Co roku wpadam w świąteczny trans, i co roku obiecuję sobie, że tym razem będę mądrzejszy. I jak zwykle dupa.
Ale czy warto się chlastać?
W końcu, jeśli odrzucić religię, to przecież żyje się raz. A skoro tylko raz, to dlaczego nie na maksa? 
No bo co z tym zrobisz? 


Lekkie, wakacyjne opowiadanko...

  Kończę nową książkę i w ramach odpoczynku od niej, wyskrobałem opowiadanie. Może komuś dobrze zrobi na głowę, może kogoś zrelaksuje, a nie...

Najchętniej czytane