Takie tam rozważania o spokoju duszy...

Czyli, pieniądze to nie wszystko...



Siedzę na Wyspach już ponad dwa miechy, i z każdym dniem odczuwam coraz bardziej niepokojący spokój. Brzmi paradoksalnie, wiem, ale coś jest nie tak. Do dziwnego kraju przyleciałem.

 Tutejsi urzędnicy występują jedynie w wersji  online, a jedyny "namacalny" z nimi kontakt to telefoniczny.
Ktoś, kto przyjechał z Polski, kraju represyjnego, po przybyciu do UK zaczyna się dziwić, że nie dostał od policjanta w mordę,  nie łażą za nim windykatorzy, a skrzynka pocztowa nie pęka od setek wezwań i zawiadomień.
 Po pewnym czasie przestajesz bać się otwierania drzwi, i odbierania telefonów.
Wkrótce z zaszczutego zająca, zmieniasz się w spokojnego misia, który nie będzie srał ze strachu, ilekroć zapuka do niego listonosz. Serce zaczyna bić spokojniej, ustaje drżenie rąk i kolan. Stolce znowu są regularne, i nawet zgaga ustępuje...


Zwykła sytuacja – zapomniałeś zapłacić obowiązkową składkę ZUS, lub wysłać roczne rozliczenie podatków na czas.
Jak to wygląda w Polsce?
Ano tak…


W czujnych urzędach paru ludzi zaciera łapy z radości. Mamy gnoja!
Rusza machina represyjna, bo będą premie za czujność. Celem nadrzędnym polskich urzędów jest udupienie obywatela.
Najpierw uruchamia się straszenie, żeby petent ze strachu się zesrał, i poczuł potęgę władzy. O ile w Wielkiej Brytanii nie praktykuje się spotkań osobistych z urzędnikami, w Polsce jest to normą. Wygląda na to, że polscy urzędnicy lubią popatrzeć w oczy swoim ofiarom. I nikogo nie interesuje, czy w tym dniu mamy możliwość zwolnienia się z pracy, czy nie. To my mamy służyć urzędom, a nie odwrotnie...


Kiedy jakimś cudem jednak nie daliśmy się zastraszyć, urzędnicy ruszają na polowanie z nagonką. Polowania na szarego obywatela to ich żywioł.


I choćbyśmy nie wiem jak się bronili, w końcu i tak polegniemy, bo urzędnik zawsze ma rację…


W UK wygląda to inaczej. Owszem, najpierw dostajemy pismo, w którym niezwykle ostrożnie i bardzo kulturalnie informuje się nas, że prawdopodobnie zaszła jakaś pomyłka lub szwankowała poczta, bo do dziś nie otrzymano naszej wpłaty lub zeznania. Zawsze jest dopisek, że jeśli jednak wpłatę dokonano, proszą nas o potraktowanie tego pisma za niebyłe…



Treść tych pism i ich forma musiała być konsultowana z psychologami, bo czytając je, ma się wrażenie, że tak naprawdę jesteśmy czyści jak źródlana woda, a niedopłata lub brak wpłaty, to zapewne wynik jakiegoś głupiego niedopatrzenia, prawdopodobnie nie mojego.
Załóżmy, że jednak postanowiliśmy się pobawić ze skarbówką i uparcie nie płacimy, ani nie odpisujemy na pisma.
Wtedy otrzymujemy kolejne pismo, przypominające, że do dziś nie odnotowano żadnej wpłaty, i zachodzi obawa, że mogą grozić nam karne odsetki, przed czym urząd chciałby nas uchronić.
Dodam, że karne odsetki są bardziej śmieszne niż groźne.
Olewamy i to pismo. W tym czasie w Polsce najprawdopodobniej nie mamy już większości mebli ani telewizora...


A w UK otrzymujemy kolejne pismo od jakiegoś niezwykle cierpliwego urzędnika, najpewniej dotkniętego autyzmem, w którym ponownie prosi się nas o dokonanie wpłaty, bo oprócz karnych odsetek, może grozić nam zmniejszenie wiarygodności kredytowej.
Ignorujemy i to pismo.
W Polsce w tym czasie gramy z kolegami z celi w szachy wykonanymi z chleba, i poznajemy historię ich tatuaży...


Tymczasem w Zjednoczonym Królestwie, przychodzi następne pismo od urzędnika ze skarbówki, który prosi nas o dokonanie wpłaty, a jeśli z pewnych przyczyn jest to niemożliwe, proponuje nam możliwość uregulowania należności w ratach, których wysokość mogą nam zasugerować, lub sami możemy je zaproponować.
W tym czasie w Polsce jako obywatel jesteśmy w zasadzie skończeni. Pozbawieni ubezpieczenia, zdolności kredytowej i zapewne pracy.  Uciekła od nas żona, dzieci zmieniają nazwiska, przyprawiają sobie brody, i udają że nas nie znają.


Zaczynamy pić… Pojawia się Straż Miejska i proponuje mandat za picie w miejscu publicznym. Nie mając pieniędzy, godzimy się na odsiedzenie mandatu, i wracamy do partyjki szachów z nowym kolegą z celi…
I tak to niestety wygląda...
Ktoś powie, że przesłodziłem obraz brytyjskich urzędów, ale tak nie jest.
Zdarzyło mi się kiedyś zapomnieć zapłacić składkę ubezpieczeniową, i poleciałem do Polski na parę miesięcy. Kiedy wróciłem, zebrałem wszystkie pisma, a potem dokonałem wpłaty. Tydzień po tym, otrzymałem pocztą pismo z podziękowaniem za dokonanie wpłaty.
 W Polsce pod względem traktowania obywatela przez urzędy jesteśmy Bangladeszem pośrodku Europy. Przepisy i ustawy konstruowane są tak, żeby Polakom nie było za lekko. Petent wchodzący do urzędu wyluzowany i uśmiechnięty wzbudza podejrzenia urzędników, którzy zrobią wszystko, by zdjąć uśmiech z jego twarzy...
Być może ktoś mądry kiedyś stwierdził, że Polaków należy trzymać krótko, bo inaczej zaczną kombinować,  i jakieś wewnętrzne przepisy każą zatrudniać w urzędach ludzi o sadystycznych upodobaniach?
Nie mam pojęcia, wiem za to, życie w stresie jest w Polsce normą, a ja mam za słabe nerwy na takie życie.
Dlatego stwierdziłem, że pieniądze owszem, są ważne, stabilne zatrudnienie za rozsądne pieniądze też, ale o wiele ważniejszy jest wewnętrzny spokój, którym się właśnie delektuję, a o który w Polsce trudniej, niż o ośmiorniczki w restauracji...




O pociągu ludzkości do gówna

Czyli rozważania przy puszce tuńczyka w oleju...



Długo nosiłem się z myślą, żeby poruszyć temat „tandetyzacji” życia, ale ostatnie zawirowania polityczne w Polsce ciągle wysuwały się na pierwszy plan.
Do napisania tego tekstu skłoniło mnie wczorajsze mało znaczące zdarzenie, które mimo niewielkiej wagi, mimo wszystko zapłodniło mnie twórczo.
Miałem ochotę na tuńczyka z puszki. Sięgnąłem po otwieracz, wbiłem go w konserwę, a kiedy usiłowałem ją otworzyć, coś trzasnęło, potem z brzękiem pofrunęło, i odbiło się od ściany, rykoszetem uderzając mnie boleśnie w ryj.
Z otwieracza pozostało jedynie wspomnienie, a zmasakrowane bagnetem szczątki tuńczyka wydobyłem sposobem czerwonoarmistów, czyli za pomocą bagnetu, obficie oblewając się przy tym olejem.
Wściekły i zniesmaczony chińską tandetą, jaką okazał się otwieracz, postanowiłem odpocząć od polskiej polityki i zająć się problemami Ziemian w aspekcie globalnym.
Konkretnie zalewem wszechobecnej tandety, i powszechną jej akceptacją. Jakby ludzie z biegiem czasu durnieli i bezwolnie łykali wszystko, czym karmi nas rynek.


Co się takiego stało, że gdziekolwiek się obrócić, otaczają nas chińskie buble?
Naprawdę zarabiamy mniej od naszych rodziców i dziadków, którzy kupowali wprawdzie rzadziej, ale za to  produkty jakościowo nieporównywalnie lepsze, które do dziś działają, jakby czas stanął w miejscu? Solidne urządzenia po prostu.
Widocznie plastyk nie był jeszcze w modzie, a surowce naturalne bardziej dostępne, dlatego coś, co wyglądało jak z drewna lub metalu, było  robione z drewna, lub metalu. Jakie to proste... 


Współczesne samochody ociekają dodatkami z plastykowego chromu i aluminium, bądź drewnopodobnej tapety udającej mahoń czy orzech. Wszystko fajnie, do momentu, kiedy "aluminium" zaczyna się łuszczyć, a spod "mahoniu" wyłażą bąble. Prestiż rodem z odpustu.


Czy kawałek aluminiowej blaszki wielkości podeszwy, naprawdę kosztuje tyle, co złoto lub platyna, żeby trzeba było odpierdzielać taki szajs?
Ekolodzy też jakby nabrali wody w usta i milczą na temat ogromnego marnotrawstwa spowodowanego importem bubli.


Produkując rzeczy „jednorazowe”, zasyfiamy naszą planetę stertami plastykowego gówna, ale łatwiej przyczepić się do plastykowych toreb z marketu i obłożyć je jakimś podatkiem ekologicznym, niż zawracać sobie głowę górami popsutych, plastykowych lodówek, czy pralek. 


 Kiedyś, całkiem niedawno,  sprzęt AGD kupowało się raz na kilkanaście lat i dłużej. Gdyby nie mamiono ludzi bajerami, ekranikami i światełkami mega-turbo nowoczesnych pralek, których sztuczna inteligencja przewyższa inteligencję naszej gosposi, stary Polar pewnie pracowałby do dziś. Raz na parę lat wymieniłoby się jakiś pasek i hulałby jak za młodu. To samo dotyczy pozostałych sprzętów, lodówek, odkurzaczy, żelazek itp.
Niestety, zalew "jednorazówek" wykosił z naszego życia "niemodne graty", a wraz z nimi armię rzemieślników. 



Mimo przyciągającego oko wzornictwa, pod względem żywotności, wszystkim tym wysoce skomputeryzowanym sprzętom daleko do obleśnych, peerelowskich sprzętów.
Żywotność Samsungów, LG itp. wyznacza okres gwarancyjny. Potem nadają się wyłącznie na złom, bo nikt naprawiać tego nie będzie, a jeśli już się odważy, to koszt naprawy wyniesie tyle, ile nowe, oczywiście nowocześniejsze urządzenie, wyposażone w funkcje, o których nawet nie śniłem, a bez których podobno nie potrafię żyć...


Karuzela marnotrawstwa się kręci, a co gorsze, nikt się tym zjawiskiem nie przejmuje. Miliony ton popsutego żelastwa, kilometry kabli i przewodów, elektroniki nikomu nie przeszkadzają, za to butelka wrzucona przez pomyłkę do niewłaściwego kubła już tak. Posrane to, nieprawdaż? 


Czegokolwiek się nie dotknę, to „made in China”. Czasem dla zmyły, skubańcy piszą „made in PRC”, za to dla najbardziej wybrednych, uspokajająco – „designed in Germany, assembled in China”.
Taki napis w zasadzie niczym nie różni się od zwykłego „made in China”, zważywszy, ostatnią rzeczą, jaką Chińczycy wymyślili to proch w IX wieku,  za to żółte rączki świetnie nadają się „assemblingu”. Robią to szybko, najtaniej jak to możliwe, i na odpier*ol… 


Przez moje ręce przeszło wiele produktów wykonanych przez Chińczyków, i mało było takich, z których coś nie odpadło, nie odkleiło się, nie urwało. Trzeba uczciwie powiedzieć, że w produkcji tandety, Chińczycy są nie do pobicia. Są Midasami na odwrót. Czego się nie dotkną, zamieniają w gówno.
Doszło do tego, że kupujesz zajebisty telewizor z wszelkimi bajerami, a całą radość odbiera ci świadomość, że za parę lat i tak pójdzie do śmietnika. To jak wzięcie ślubu z piękną, ale śmiertelnie chorą kobietą. Kochać możesz, ale nie przywiązuj się zanadto...







 Myślałem, że są rzeczy, których spieprzyć się nie da, a jednak…
Bo czy da się spieprzyć czosnek? Oczywiście...


Chińskim rolnikom udało się wyprodukować czosnek prawie bezwonny, za to biały jak śnieg. Tylko w jakim celu? Jako ozdoba na choinkę?
Jestem prawie pewny, że nawet zwykła woda z Chin okazałaby się mniej mokra od polskiej kranówy. To wysoce utalentowana nacja...
Marnotrawstwo surowców to jedno, ale marnotrawstwo ludzkiego potencjału to też nie w kij pierdział.
Świadomość produkowania czegoś, co z założenia jest gównem, musi nieźle ryć beret...


 Do mojej układanki nie pasuje jedna tylko rzecz - jak to możliwe, że Wielki Mur Chiński jakimś cudem przetrwał do tej pory?


Trzeba zadać sobie pytanie – po co w takim razie kupujemy ten szajs? Czy cena jest najważniejszym kryterium ? A może kierują nami względy praktyczne? Lepiej kupić pięć chińskich koszulek i zamiast je potem prać, po prostu wywalać przepocone i kupować nowe?
Pamiętam, że dziadek miał solidne, brązowe, skórzane buty, na skórzanej podeszwie. 


Skóra pierwsza klasa, charakterystycznie skrzypiąca przy chodzeniu. Pieścił te buty jak ukochanego konia, a proces ich czyszczenia był prawdziwą ceremonią.
Kto dziś bawi się w takie duperele?
A pamiętacie kuchnie  waszej babci? Stare, solidne, drewniane szafki, ciężkie jak ruski czołg, grube blaty. Niegdyś białe, teraz kremowe od gotowanych w ich pobliżu potraw.
Te stare meble miały coś, czego chińszczyzna mieć nie będzie - duszę i historię. 


Może nie były specjalnie modne, ale z powodzeniem przeżyłyby atak nuklearny.
Chyba każdy miał taką babcię z oldskulową kuchnią. To wszystko tworzyło pewien niepowtarzalny klimat, i było synonimem trwałości.


A co pozostanie po nas? Wygląda na to, że chyba tylko silikon z cycków, tipsy, i kable w ścianie…
Łza się w oku kręci, kiedy przypomnę sobie, że kiedyś świat nie był tak tandetny i plastykowy jak dziś. Sprzęt też się zużywał, ale znacznie powolniej, i do tego godniej...


Producenci naprawdę przykładali się do pracy...


Niedawno wyciągnąłem z szuflady moją wcale nie taką starą, Nokię, i ze zdumieniem odkryłem napis "Made in Finland". Nie sądziłem, że taki niepozorny i zdawałoby się, mało istotny napis mógłby mnie zdziwić. A zdziwił.
Najgorsze, że nic nie wskazuje, żeby pęd ku tandecie miał się zmienić. Ktoś powie, takie mamy czasy - świat pędzi, więc je się w biegu byle co, seks uprawia ze sztuczną waginą, bądź z dildo,  a butów się nie pastuje, bo są plastykowe.
No i co z tym zrobić? Wytłuc Chińczyków? Niemożliwe...
W pojedynkę mogę sobie tylko ponarzekać co niniejszym czynię. Pozostaje tylko nadzieja, że z każdym dniem będzie przybywać tych, którym złamie się kolejny chiński rower, pęknie kolejna chińska prezerwatywa albo otwieracz do konserw, i w końcu uświadomią sobie, że życie jest zbyt krótkie, żeby przeżywać je w otoczeniu tandety.
A ja do trumny z płyt paździerzowych włożyć się nie dam...






Życie płata figle, czyli dwa lata przerwy w blogowaniu

Te trywialnie nazwane przeze mnie figle, to tragedia rodzinna i problemy zdrowotne, które na szczęście oddaliłem. W międzyczasie napisałem k...

Najchętniej czytane