Polska motoryzacja w oparach gazu...

Czyli o propanie, cebuli i Mirku...



Naturalnie, zdaję sobie sprawę, że w tym momencie mam przesrane wśród niezliczonych fanów gazu propan-butan, ale to mój jest ten kawałek Internetu, poza tym jestem wolnym człowiekiem i mogę sobie pisać, co mi się żywnie podoba.
A dziś postanowiłem, że pojadę po miłośnikach kuchenek i zapalniczek na kółkach.

http://ri.pinger.pl
Nie, nie po wszystkich. Potrafię zrozumieć taksówkarzy i innych, żyjących z pracy za kółkiem, za to nigdy nie zrozumiem ludzi, którzy kupują wypasione bryki za kilkaset tysięcy, i zakładają w nich instalacje gazowe. Patrzysz, piękne, smukłe jak łania porsche lub ferrari. Zauroczony niepospolitą urodą sportowej linii podchodzisz bliżej, i nagle zauważasz korek wlewu gazu.


O mamo… I już wiesz wszystko o właściciela tego bolidu. Siara na maksa…
Oczywiście „gazowy” rynek rozumie, wybacza wszystko, i wychodzi naprzeciw tym, których stać na drogi bolid, ale na normalne paliwo już nie.
Dlatego na życzenie, można sobie kazać zainstalować „wlew wstydu”, który uchroni nas przed ironicznymi uśmieszkami i złośliwymi docinkami. 


Pod warunkiem, że nie otworzymy bagażnika…


Ale i w tym wypadku można się ustrzec drwin, instalując tak zwany zbiornik toroidalny, który instaluje się w miejscu koła zapasowego, i wygląda jak blaszane koło zapasowe.


A co, kiedy złapiemy gumę? Według pewnego portalu gazowników dziurawa opona nie jest problemem. Redakcja radzi:
[…]koło zapasowe musi zniknąć ze swojego dotychczasowego miejsca, ale są na to skuteczne sposoby. Można wykupić dodatkowe ubezpieczenie assistance, a w przypadku "złapania gumy" pomoc drogowa przyjedzie i wymieni uszkodzone koło. Można radzić sobie innymi metodami, wykupić np. zestawy naprawcze do koła. Warto również zadać sobie pytanie, jak często w ostatnich kilku latach zdarzyło nam się wymieniać koło?[…]


Powiem szczerze, że nie bardzo mnie takie rozwiązania przekonują. Akurat złapanie gumy nie zależy ani od marki, ani prestiżu samochodu. Może zdarzyć się wszędzie, o każdej porze, i zazwyczaj zdarza się wtedy, kiedy bardzo się gdzieś spieszę. A w ostatnich latach, zdarzyło mi się to parokrotnie, i to w przeciągu paru tygodni. Taki pech…
Ktoś, kto wydał na samochód ponad sto tysięcy złotych, „przyłapany” na instalacji gazowej, najczęściej tłumaczy się ekologią. To bardzo mądre posunięcie, bo świadczy o tym, że nawet bogatym nieobcy jest los naszej planety, choć prawda prawdziwsza jest taka, że kupił buc pięciolitrowy silnik V8, i z przykrością stwierdził, że nie starcza mu na milkszejka w fast foodzie. To ten sam typ ludzi, którzy swoimi kilkutonowymi „czołgami na wypasie” zapychają ludziom podwórka, place zabaw, przejścia dla pieszych, żeby uniknąć zapłacenia pięciu złotych za parking w centrum miasta. W każdym razie kupowanie luksusowego samochodu i zakładanie do niego gazu jest dla mnie tym samym, co zakładanie japonek do smokingu...


Gazowanie samochodu z pobudek ekologicznych mogę zrozumieć w krajach, gdzie ludzie faktycznie są rąbnięci na punkcie ekologii.
W kraju kwitnącej cebuli, o ekologii przeważnie pieprzy się w mediach, a i tak, mało kogo to obchodzi.
Głównym powodem zakładania gazu w naszym kraju jest chęć pojeżdżenia czymś dużym, czymś, na co nas nie stać, najtaniej, jak to tylko możliwe. 


Za zachodnią granicą, eksperymenty z gazem są głównie domeną imigrantów z naszego, i innych krajów buraczano-cebulowych.
Przeciętny Europejczyk, znając swoje dochody, wie, na jaki samochód go stać, i taki kupuje. Polak, szczególnie młody, bez względu na sytuację materialną, prawie zawsze kieruje się sercem i kupuje samochód marzeń. I choćby przedmiot marzeń miał ponad dwadzieścia lat, więcej rdzy niż blachy, oraz potężny silnik spalający 30 litrów w mieście, to go kupi i zagazuje po to, żeby na osiedlowym parkingu kręcić bączki w oparach propanu. 


Jasne, że lepiej wydawać na paliwo mniej niż więcej.
Nie są to jednak oszczędności tak duże i oczywiste, jak się powszechnie uważa. Mało kto do kosztów utrzymania instalacji gazowej dolicza koszt samej instalacji i przeglądów tejże, bo Polacy z reguły omijają wszelkiego rodzaje przeglądy, które są płatne, traktując je jako próby wyłudzania ciężko zarobionej kasy. Liczy się lans...




Argumentów za założeniem gazu jest wiele, ale w większości przypadków, kiedy patrzę na kierowcę wytaczającego się z auta z korkiem na gaz LPG, zazwyczaj widzę słynnego Mirka.


Naprawdę nie potrafię tego wytłumaczyć, ale miłośnicy gazowania samochodów już zawsze będą kojarzyć mi się z sandałami w wiecznej symbiozie ze skarpetami, wyrobami firmy Adibas i dywanami na ścianach.
Takie już ze mnie aspołeczne bydle… 



Czy smartfony zabiją fotografię? Czyli, zmiany, zmiany, zmiany...




Celowo wstawiłem kontrowersyjny tytuł, bo gdzieś przeczytałem, że nic tak nie przyciąga uwagi, jak cycki, odchody, krew, oraz inne, przyciągające wzrok bzdety na stronie tytułowej.
Poruszam dziś temat fotografii, bo tak się zdarzyło, że dawno, dawno temu, połknąłem fotograficznego bakcyla, który trzyma mnie do dziś...













Tytułowy zaś temat wart jest moim zdaniem jakiegoś komentarza, bo kiedy na rynku zaczęły pojawiać się coraz doskonalsze smartfony, konstruowane bardziej pod kątem fotografii, niż telefonii, zaczęły wykurzać z rynku aparaty kompaktowe, zwane powszechnie małpkami, i jest to tendencja raczej trudna do zatrzymania. 

Oczywiście, wbrew temu co się ludziom wydaje, niemożliwym wydaje się wyprodukowanie telefonu w normalnej cenie, który, choć zbliży się do jakości przeciętnej małpki.
W końcu to nie ilość upakowanych na maleńkiej matrycy pikseli jest źródłem jakości, a obiektyw, który nawet w drogich smartfonach jest czymś troszkę lepszym, od denka plastykowej butelki po soku „Kubuś”.


Praw fizyki przeskoczyć się nie da. Podobnie jak ekonomii.
Prawdziwy szklany obiektyw, nawet najtańszy, żeby trzymał swoje parametry, musi mieć odpowiedni rozmiar, a szkło, z którego jest on zbudowany, spełniać mocno wyśrubowane normy optyczne. Pytanie, czy taki telefon dałoby się nosić w kieszeni?

Owszem, na ekranie smartfona, obrazy często będą wyglądały nieźle. Dopiero kiedy postanowimy zrobić z nich większą odbitkę, okaże się, że to, co na ekranie wydawało się piękne, na papierze wygląda dość żałośnie.
Dlaczego więc smartfon zastąpił małpkę? Oczywiście, poprzez rozmiar, ciężar i wygodę. A przede wszystkim dlatego, że zawsze mamy go przy sobie. Można zapomnieć odcedzić psa, nakarmić dziecko, wywalić śmieci, ale raczej nie zapominamy, żeby zabrać ze sobą telefon. Takie czasy.
A co z lustrzankami? Czy i one podzielą los kompaktów?


Wygląda na to, że raczej nie. Porównywanie jakości zdjęć z telefonu i jakiejkolwiek lustrzanki byłoby grubym nietaktem, bo przepaść, jaka dzieli oba urządzenia, ma głębokość Rowu Mariańskiego, a w pewnych rejonach fotografii jakość zdjęć jest warunkiem koniecznym. Ot, choćby w dziedzinie zwanej „glamour”, gdzie zdjęcia wyglądają wręcz sterylnie...


Fotografia portretowa, głównie studyjna,  to także obszar raczej mało dostępny dla smartfonów. Owszem, można poćwiczyć kadrowanie i światło, ale plastykowy otworek obiektywu, nawet z dumnym napisem „Zeiss” o „uniwersalnej” ogniskowej bardziej pasuje do śmiesznych zdjęć zarzyganego po kokardy Seby na studniówce, niż do artystycznego portretu.
Mimo to jest pewna przewaga smartfona nad lustrzanką. Lustrzanką nigdzie nie zadzwonimy...


Mimo smartfonowego szału lustrzanki żyją i żyć będą, choć różowo nie jest.
Fotografów namnożyło się tylu, że od paru lat odnotowuje spadek cen usług.


Dołujący rynek fotografii powoduje, że pakowanie większej gotówki w coraz droższy sprzęt nie ma zbytniego sensu, bo przeciętny klient przeważnie ma w dupie fakt, czy portrety które zrobiłeś, wykonane są profesjonalną „L-ką”, czy szkłem za trzysta złotych.
Dylematy sprzętowe rozgrywają się głównie pomiędzy onanistami sprzętowymi na forach fotograficznych. Klient, zamiast studiować zdjęcie w poszukiwaniu ewentualnych szumów, rzuca szybko okiem i już wie, czy zdjęcia mu się podobają, czy nie. Ma być ładnie i tanio.
A trudno być tanim, gdy na same obiektywy wydałeś dwadzieścia tysięcy złotych…


Sfrustrowani i często bezrobotni „lustrzankowcy” dla zabicia czasu, od czasu do czasu organizują sobie tak zwane warsztaty fotograficzne.
Warsztaty te polegają głównie na fotografowaniu siebie nawzajem, lub nagiej, bądź półnagiej modelki, oraz na suto zakrapianych alkoholem dyskusjach o tym, jak ciężko żyć z fotografii.
Po warsztatach każdy z uczestników ma spory zestaw podobnych zdjęć tej samej modelki, potężnego kaca, i porysowane szkła...



 Mają jednak smartfony niebagatelną zaletę, i przewagę nad większością aparatów fotograficznych.
 Są dosłownie wszędzie...
  

To dzięki nim, codziennie w necie możemy obejrzeć tysiące niebanalnych ujęć.
Pomijając popularne selfie i tony śmieci z imprez...
 



Zdarzają się też prawdziwe perełki, które w tysiącach kopii krążą potem w necie.
W zasadzie każdy z nas może pewnego dnia uchwycić moment, o jakim marzą profesjonalni reporterzy, którzy już odczuwają oddech "telefonicznej" konkurencji.
I  właśnie w masie fotografujących przypadkowych świadków zdarzeń, upatruję największą szansę i zaletę smartfonów.
W reporterce nieistotna jest jakość zdjęcia, tylko refleks i czujne oko, a na wysokiej jakości portrety, zawsze będzie zbyt, więc głowa do góry.
Nie taki diabeł straszny, jak go malują...


Kuźniar na wakacjach...

Czyli, 3,5 minuty filmu o Polactwie...



Ponoć jeden obraz wart tysiąca słów, dlatego dziś będzie:

  • krótko
  • nietypowo
  • i eksperymentalnie

 ...bo zamiast pisaniny, zdecydowałem się umieścić na blogu mój krótki, debiutancki film, który jest komentarzem niedawnych, zabawnych, wakacyjnych perypetii redaktora Kuźniara z TVN.

Życzę miłego odbioru...


Na co komu fora zapachowe?

Czyli, przykład wiedzy bezużytecznej…



Po paru ostatnich felietonach bijących żółcią i narzekaniem dziś dla rozluźnienia anusa, coś lżejszego kalibru. Z nudów, bądź irytacji, postanowiłem powiększyć armię wrogów o „specjalistów” od zapachów.


Parokrotnie poruszałem temat perfum, ale dziś wolę skupić się na sensie istnienia doradztwa w zakresie perfumiarstwa.
W tym miejscu chciałbym z pokorą uderzyć się w pierś, bo jako niedawny bywalec tych for, sam dałem się ponieść temu szaleństwu, ale na szczęście w porę otrzeźwiałem.
Czy zgłębianie tematu zapachów w ogóle ma sens? Moim zdaniem nie, i właśnie próbuję to udowodnić.
W przypadku kiedy jesteśmy nieokrzesaną Genowefą Kuciapą z Mszany Dolnej, i częściej bywamy w chlewie niż na rautach i bankietach, a jedynym zapachem, jaki do tej pory używaliśmy, był zapach szarego mydła oraz płynu do irygacji pochwy, wiedza elementarna będzie nam potrzebna.
Tyle że wiedza ta w wersji niezbędnej nie wymaga uczestniczenia w forach zapachowych. Sprowadza się do zapamiętania, że zapachy dzielą się na męskie i damskie, letnie i zimowe, oraz całodzienne i wieczorowe, oraz umiejętnego dozowania cieczy. Niewiele tego, prawda? Nawet jak na Genowefę Kuciapę z Mszany Dolnej.
Skoro podstawowa wiedza na temat stosowania perfum jest tak skąpa, to o czym rozprawia się na forach perfumeryjnych?


No właśnie...
Moja teza o bezsensowności istnienia takich forów wzięła się stąd, że powonienie to jeden z najstarszych zmysłów, jaki posiadamy. Sami doskonale wiemy, jaki zapach nam się podoba, a jaki nie. Nie potrzebujemy do tego doradców, tak samo, jak nie potrzebujemy ich w przypadku wypróżniania.
Owszem, specjaliści od komponowania zapachów istnieją. W końcu ktoś te perfumy tworzy, ale na forach zapachowych ich raczej nie znajdziecie.


Można doradzać w kwestii ubioru, na przykład takiego, który lubimy, a który niezbyt pasuje do naszej sylwetki, można doradzać w kwestii zakupu samochodu, płynów do mycia WC,  ale trudno doradzać w kwestii smaku czy zapachu.
To my, i tylko my wiemy najlepiej, czy bardziej smakuje nam bigos od krewetek, albo zapach X od zapachu Y.
Jeśli nawet w tak podstawowych kwestiach brakuje nam własnego zdania, to albo jesteśmy debilem, albo nasza prababka była amebą.
Dłuższy pobyt i zaangażowanie na forach zapachowych bywa niebezpieczny, bo prowadzi do dewiacji.
Jedną z nich, jest nabieranie przekonania, że im bardziej śmierdzący i mocny zapach, tym szlachetniejszy.


Być może w kręgach producentów żółtych serów taka zasada ma rację bytu, ale z doświadczenia wiem, że przebywanie w obecności zapachowego „specjalisty” przypomina przebywanie w okopach Verdun, w trakcie ataku gazowego.


Po pewnym czasie i przeczytaniu kilkudziesięciu postów, na ludzi preferujących zapachy lekkie, przyjemne i powszechnie lubiane, zaczniemy patrzeć z pogardą i z obrzydzeniem nazywać bezmózgim mainstreamem...



Z czasem zaczniecie piąć się po drabinie bardziej wtajemniczonych znawców i coraz bardziej śmierdzieć. Kiedy wejdziesz na szczyt, będziesz mógł sobie zrobić zdjęcie z blotterem, i wrzucić je  jako swój avatar. To taka odmiana generalskich szlifów...


Potem, z coraz większym niedowierzaniem będziemy komentować łazienkową półkę znajomych…


Na każdym forum istnieje grupa przewodników i mentorów, chcących uchodzić za autorytety. Wprawdzie nigdy nie skomponowali żadnego zapachu i pewnie nigdy tego nie zrobią, za to godzinami potrafią prowadzić dysputy na te same tematy, jak to kiedyś robiono naprawdę porządne zapachy, o tym, że dawniej zapach trzymał od poniedziałku do piątku itp.


Na mentorów trzeba uważać. Każda próba podzielenia się radosnym postem o tym, że kupiliśmy zajebistą wodę Hugo Boss Red, albo Lacoste spowoduje, że zostaniemy sponiewierani jak szmaty i dużo wody upłynie, zanim ktokolwiek zacznie nas traktować poważnie.


Mogę zrozumieć chęć dzielenia się swoimi doświadczeniami z jakimś zapachem, wspominkami na ich temat itp., ale na dłuższą metę zaczyna mnie to męczyć. To tak, jak podniecać się proszkiem do prania, albo żelem pod prysznic. Ileż można?

Ciekawym za to zjawiskiem są tak zwane warsztaty zapachowe.
Długo zastanawiałem się, czym to się je i dla kogo się je organizuje. Kilka razy dostałem nawet na to zjawisko zaproszenie, jednak coś mi mówiło, że to jakaś chora mutacja for zapachowych dla silnie dotkniętych porażeniem perfumowym.

http://www.laselection.pl/
Czy żeby prysnąć się rano moją ulubioną wodą, powinienem wiedzieć, gdzie rośnie, jak dojrzewa oraz jak wygląda tahitańska wetyweria, która jest jednym ze składników mojego zapachu?
Z ciekawości wlazłem na stronę, gdzie reklamuje się takie warsztaty. Wzrok mój przyciągnął program tychże, i pozwolę go sobie wkleić:
  • Jakie zapachy są moimi ulubionymi?
  • Jak wybrać idealne perfumy?
  • Czy ambra to naprawdę wymiociny kaszalota?
  • Czym jest cybet i jaką rolę pełni w perfumach?
  • Czy to prawda, że piżmo pomaga uwodzić mężczyzn?
  • Jakie zapachy działają na kobiety?
  • Co sprawia, że perfumy są trwałe?
  • Czy zapachy mają wpływ na emocje?

Podsumowując...


Być może miałoby to sens, gdyby warsztaty były wstępem do kształcenia perfumiarzy, ale dziedzina to raczej trudna i więcej w niej zimnej, sterylnej i skomplikowanej chemii, niż romantycznych opowieści o wieczornym zbieraniu wonnej trawy wetiwerowej na małej, uroczej wysepce gdzieś na Pacyfiku, przy dźwiękach gitary smagłego Miguela…


W takim razie, czy szerokim łukiem należy omijać fora perfumeryjne?
Oczywiście nie. To fajne miejsce, żeby poczytać sobie recenzje zapachów, skonfrontować je z własnymi odczuciami i to tyle.
Swoją drogą to ciekawe, jak piękne i romantyczne peany potrafią pisać ludzie na temat roztworu alkoholu z dodatkami aromatów.
A czy może być to przydatne przy zakupie perfum?
Tylko nieznacznie. Zapachowy „poeta” pisze o własnych odczuciach przetestowanych na własnej skórze. Dodał do tego szczyptę fantazji i skropił paroma kroplami wspomnień.


 Nuty zapachowe na naszej skórze mogą „zabrzmieć” zupełnie inaczej, dlatego coś, co „poeta” określił, jako „skąpany w południowym słońcu toskański ogród pełen aromatycznej lawendy, pośród której gdzieniegdzie dumnie kłoni się czerwona róża”, nasz nos zdiagnozuje jako -„psie siki na rozgrzanej w słońcu, drewnianej furtce”,  lub -  „kalesony menela przykryte zwiędłym bukietem róż damasceńskich”…
Mówiąc prościej, jeden solidny psik na skórę w jakiejkolwiek perfumerii wart więcej, niż tysiące stron najbarwniejszych opisów zapachu. Bez tego, będziemy jak Ray Charles rozmawiający ze Stevie Wonderem o twórczości Paula Cézanne...


Miłego dnia…

Życie płata figle, czyli dwa lata przerwy w blogowaniu

Te trywialnie nazwane przeze mnie figle, to tragedia rodzinna i problemy zdrowotne, które na szczęście oddaliłem. W międzyczasie napisałem k...

Najchętniej czytane