Polski patriotyzm – choroba dwubiegunowa…



Odskoczę od tematu perfum, bo od pewnego czasu fascynuje mnie tytułowe zjawisko. Zjawisko, które pachnie zbiorową schizofrenią, na szczęście bardziej śmieszną, niż groźną.
Od czasu przejęcia steru rządu przez PiS, wmawia się nam, że jesteśmy narodem wybranym, Chrystusem narodów i takie tam duperele.

Słuchając tych bzdur, byłem przekonany, że u przeciętnego Polaka znającego historię choćby w zarysie, bzdury te wywołają jedynie uśmiech politowania, ale tkwiłem w błędzie.
Okazało się i nadal się niestety okazuje, że mniej uświadomione warstwy narodu (czytaj: elektorat PiS), łykają te pierdoły, jak pelikany i uwierzyły, że Polska powinna być wzorem dla całej Europy...
Pisałem już kiedyś o Prawdziwych Polakach i o eksplozji miłości do Ojczyzny, ale pewne rzeczy nie dają mi spokoju.



Doskonale wiemy, że Prezes Tysiąclecia nie pała miłością do Niemiec, uważając, że to oni ustalają zasady gry w UE, dyskryminując nasz kraj, bo nigdy za nami nie przepadali.
Za pomocą narzędzi propagandowych w postaci TVP Info, od dłuższego czasu PiS wmawia Polakom, że to my, a nie Niemcy jesteśmy potęgą gospodarczą w Europie, tylko o tym się w Europie nie mówi.

Dzięki codziennej porcji propagandy sukcesu zaczęto budować coś na kształt społeczeństwa plemiennego. Delikatnie zmodyfikowano fakty historyczne, według których od zarania dziejów Europy byliśmy potęgą gospodarczą, która była solą w oku zachodnich sąsiadów.
Dzięki Janowi III Sobieskiemu i jego odsieczy wiedeńskiej, w Europie nie mówimy po turecku, a niebawem okaże się, że Słowianie wynaleźli koło, zanim stało się to modne.
Pomija się oczywiście to, że większość polskich królów była kretynami, bądź sprzedawczykami, mając w dupie interes Kraju. Nie dziwi zatem fakt, że dzięki temu, kiedy Europa nosiła trampki, my byliśmy na etapie łapci z łyka.
Więc brzydzimy się wzorcami europejskiej kultury, bo mamy swoje, słowiańskie.
Nie ma w nich miejsca dla homoseksualistów, czy lewaków. 
Zresztą, lewakiem w obecnych czasach bardzo łatwo zostać. Wystarczy wspomnieć o pedofilii w kościołach, akceptować parady LGBT, lub zagłosować na inną partię, niż PiS.
Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz, nie będzie mówił, jak mamy żyć…
Tymczasem w praktyce wygląda to troszkę inaczej…
Przeciętny Polak ma świadomość, że pomimo niebywałych sukcesów gospodarczych, o których trąbi pisowska telewizja, żyje mu się raczej gorzej, niż sąsiadowi zza Odry.
Na szczęście my Polacy mamy w genach spryt i wiemy, co sprawić, żeby nie odstawać od przeciętnego Niemca.
My stawiamy na protezy luksusu…
Oczywiście ciągle jesteśmy patriotami. Oglądamy serial „Korona królów”, nosimy odzież patriotyczną, a żeby nie zapomnieć, że polski my naród, zamiast smoków dziaramy sobie godło państwowe i nikt nie ośmieli  nazwać nas lewakiem.




Jednocześnie dziwnym zrządzeniem losu, staliśmy się germanofilami. 
Ulubionym samochodem Polaka na dorobku jest samochód niemiecki. Najlepiej, jeśli jest to BMW. Nikomu nie przeszkadza, że od wielu lat marka ta walczy z Alfą Romeo o miano królowej lawet. Ważny jest jej prestiż...


To nie są tanie rzeczy panie Ferdku – zapewne powiedziałby niejaki Paździoch, ale Polak nie jest frajerem i nie będzie przepłacał. Kupi rozbitka, poskłada go w szopie i heja, na drogę. Niech sąsiadów skręca z zazdrości…
Zauważyłem, że germanofilia jest zjawiskiem, które nie jest naszą domeną.
Nowobogaccy Rosjanie, Litwini i inne narody słowiańskie chorują na podobną przypadłość.
Ciekawostką jest to, że w krajach afrykańskich, szczególnie w tych najbiedniejszych, BMW także jest oznaką prestiżu i kultu…

Afryka. Pogrzeb właściciela BMW.
Wydaje mi się, że ma to związek z wielowiekowym zacofaniem i deficytem dobrobytu. Być może chodzi o to, żeby możliwie szybko odbić się od dna i zapomnieć o biedzie.
Mimo to ciągle jesteśmy patriotami, choć do prania najchętniej używamy tzw. chemii niemieckiej. Kiedy trzeba wyprać majtki, na chwilę zapominamy o dawnych urazach, wojnach i okupacji, bo przecież nikt nie robi lepszej chemii, niż Niemcy.

Z wypiekami na twarzy emocjonujemy się meczami Bundesligi. Bo Lewandowski i w ogóle…


Stąd moje rozterki. Nie potrafię pojąć rodzimego patriotyzmu, bo wydaje mi się nielogiczny i dwubiegunowy.
Na razie stoję z boku i przyglądam się temu zjawisku i mam wrażenie, że my Polacy jesteśmy rozdarci. Miotamy się w poszukiwaniu tożsamości, szukamy dowodów na to, że jesteśmy debeściakami, którym Niemcy do pięt nie dorastają, jednocześnie pocieszamy się duperelami, z napisem Made in Germany.
Paradoksem wydaje się fakt, że niby nie pałamy miłością do Niemców, za to chętnie jeździmy do nich na roboty, zapierdalając w upale na plantacji truskawek za parę euro, pocieszając się tym, że mimo wszystko, Niemcy zazdroszczą nam kurwa wszystkiego…




Męskie letnie zapachy, czyli czym pachnieć w piekarniku...


Niby nowe odkrycia, choć tak naprawdę, nie są to żadne nowości zapachowe. Tylko dwa z nich pojawiły się niedawno. Pozostałe istnieją na rynku od paru lat, ale nigdy o nich nie pisałem, więc teraz to zrobię, bo uważam je za interesującą propozycję na nadchodzące lato, choć nie ukrywam, bardzo lubię używać ich także w pozostałych porach roku.
Tym razem skupię się na ich utylizacji w warunkach wysokich temperatur.
Jak wygląda lato, wszyscy wiemy. Na lato składa się upał, często wysoka wilgotność oraz w przypadku silnych upałów, uczucie umierania w piekle. Upałom często towarzyszy pot oraz ociężałość ruchowa i umysłowa. Zwłaszcza kiedy upał dopada nas w mieście.
Czy w takich warunkach ktoś myśli o używaniu perfum? Owszem - nieliczni, dla których jedynym dniem bez zapachu, to ten, kiedy udajemy się na spotkanie ze świętym Piotrem.
Żeby dłużej nie nudzić, przejdę do sedna, czyli do perfum, które nie tylko uszlachetnią smród naszego potu, ale doładują nas wrażeniem chłodu, świeżości, rześkości oraz lekkości...


Na pierwszy ogień zaproponuję perfumy, które świetnie pasują do letniego dnia, lecz bez upału. To taki dzień, kiedy mijani przechodnie mają w miarę przytomny wzrok, psom chce się kopulować na trawnikach, zaś pot spływa po nas umiarkowanie.

Zaczynamy...

Issey Miyake L'Eau Majeure d'Issey 



Pierwsze spotkanie z tą wodą nie zrobiła na mnie wrażenia. Ot, takie nic pozbawione wyrazu.
Wówczas musiałem mieć jakiś problem z nosem bądź zapach poprawiono, bo rok po tej próbie dałem mu jeszcze jedną szansę, tym razem używając go globalnie.
I to był strzał w dziesiątkę. Nie spodziewałem się takiej wolty.
Niby nic odkrywczego, czuć syntetyki, ale po użyciu L'Eau Majeure od razu poczułem się jak na rozgrzanej plaży w Juracie. Słony zapach piasku, morska woda, wodorosty i to wszystko, co wywąchujemy, leżąc latem na plaży. Klimat Invictusa, ale z większym kopem.
Trwałość tej wody również mnie zdumiała, bo jej morska aura trzymała mnie co najmniej osiem godzin.
Zapach spodobał mi się do tego stopnia, że kiedy na rynku pojawiła się Super wersja tych perfum, kupiłem ją w ciemno, choć tego Supera nie wyczuwam, ale podobno tam jest...


W każdym razie gorąco polecam, choć tak, jak zaznaczyłem, w upały ten zapach może zabić, a przynajmniej ogłuszyć...

Kolejnym faworytem na mojej liście jest:


Mugler  A*Men Kryptomint




Kryptomint jest niebanalną wodą, lecz nie dziwaczną. Początkowo wydał mi się niezły, ale daleki od bycia czarującym.
Dopiero po paru kwadransach do mojego nosa zaczęły docierać coraz piękniejsze aromaty. Dzień był ciepły, słoneczny, więc wydaje mi się, że chyba takie warunki najlepiej uwalniają z niego piękno.
Kryptomint to mięta w zaskakująco ciekawym wydaniu. Trochę osłodzona czekoladą, z ciekawą, "gumową" nutą w tle.
Dzięki tej mięcie i czekoladowo-miętowych akcentach, czuję się nadzwyczaj rześko. Nie testowałem go w trakcie upałów, ale chyba bym się bał.
W każdym razie polecam. Naprawdę fajny ten Kryptomint...

Kolejna propozycja to zapach kobiecy. Dokładnie tak, ale klasyfikację tych perfum uważam za chybioną, bo nie wyczuwam w nim żadnych kobiecych akcentów.
Kobiecości w nim tyle ile w Clincie Eastwoodzie. Wyczuwam za to wspaniałą świeżość. Mowa o...

Hermès  Eau des Merveilles



...a kiedy nieomal straciłem nadzieję na znalezienie zapachu, który wyrwie mnie z butów, przypadkiem nadziałem się na flakon Hermesa Eau des Merveilles edt.
No i zwariowałem na jego tle. Do tego stopnia, że nie potrafię oderwać nosa od nadgarstka. Subtelny, lekki, świeży, z początku pomarańczowo żywiczny przechodzący w aromaty leśne, potem morskie, a końcowe akordy cedrowe powodują, że jestem na pograniczu nirwany.
Oczarowany, zanurzony w chmurze Hermesa, pozostawiam Was z pytaniem - a może warto go choć spróbować, skoro ten gościu tak się nim podnieca?

Kolejna woda, którą przypadkiem odkryłem jest uniseksem
W życiu nie spodziewałbym się, że flakon bardziej przypominający taki do toniku do twarzy, niż do perfum, zawiera taką ambrozję. A jest nią:

Eau de Givenchy (2018)




Jakże urocze doznanie...
Nijaka nazwa tych perfum może zmylić, dlatego wcale mnie nie dziwi, że tak niewiele jest recenzji na temat Eau de Givenchy (2018). Tak samo, jak sklepów, które go oferują. Mnie to nie martwi, zapas już zrobiłem.
Ten zapach to wspaniała, aromatyczna bomba nerolowo-cytrusowa , która wyróżnia się mocnym akordem neroli, który trwa i, trwa i gra tu główną rolę.
Delikatne nuty zielone, ziołowe i zabłąkany migdał dodają elegancji i klasy, natomiast, kiedy do gry wchodzi subtelne piżmo, robi się przytulaśnie i seksownie.
Dzięki swojej nieprzeciętnej mocy raczej nie będzie nadawał się na mega upały, choć przy delikatnej aplikacji, kto wie?
Eau de Givenchy (2018) nie jest typowym zapachem kolońskim, sportowym itp. Owszem, jest niezwykle świeży i rześki, pogodny i wiecznie uśmiechnięty. Cholernie energetyzujący i dający kopa, jak dobrze zaparzone espresso, który doskonale pasuje także do garnituru. Czuć klasę na miarę Givenchy. Tylko z pozoru wydaje się zapachem prostym. Trzeba pozwolić mu pobujać się i pomyszkować po ciele, żeby poczuć drzemiącą w nim elegancję.
Miłośnicy Neroli Portofino Toma Forda z pewnością docenią Eau de Givenchy (2018) i być może podobnie jak ja stwierdzą, że poza ceną, zbytnio się od siebie nie różnią ani klasą, ani jakością użytych składników, choć na pierwszy rzut nosa, Givenchy zdaje się bogatszy w składniki.
Jeśli zaś chodzi o trwałość i projekcję, na mnie Givenchy nokautuje Toma Forda kopem w krocze, bo pachnie co najmniej 10 godzin. Tkwię sobie w tej cytrusowo-nerolowej chmurce i aż żal iść pod prysznic...
Czy to naprawdę unisex? Według mnie raczej męski niż damski, ale niech kobiety się wypowiedzą.

Kolej na moją cytrusową miłość, czyli:

Hermes Terre d'Hermes Eau Tres Fraiche



Ostatnie lata obfitowały w wysyp męskich, orzeźwiających i nieskomplikowanych zapachów. Wiele z nich wciągnęło mnie na tyle, żeby znaleźć miejsce na moich półkach.
Jako miłośnik świeżych perfum nie mogłem przejść obojętnie obok propozycji Hermesa, zwłaszcza że ten zapach wyraźnie odróżnia się od tego, co oferuje mi Dior Homme Cologne, czy Chanel Allure Home Sport Cologne.
Hermes Terre d'Hermes Eau Tres Fraiche to przede wszystkim doskonałej jakości ożywczy zastrzyk energii złożony z soczystych mandarynek i pomarańczy, a gdzieś daleko w tle, wybrzmiewa ojciec linii Terre...
Jak na Hermesa przystało, wysoka jakość tego zapachu powoduje, że oprócz nieziemskiej świeżości, czuję klasę i elegancję tej kompozycji.
Na obecną chwilę nie znam nic bardziej szykownego, jednocześnie lżejszego i świeższego od powyższego Hermesa.
Terre d'Hermes Eau Tres Fraiche, to wszechmiar doskonałe, eleganckie i energetyzujące perfumy z klasą i potężnym mandarynkowym kopem.
Nazwa "Tres Fraiche" nie jest przesadzona. On naprawdę jest Tres Fraiche, z akcentem na Tres...

Czas na prawdziwych wojowników z upałami. Poniższe propozycje mają tę przewagę nad poprzednimi, że dzięki prostocie kompozycji, nawet bardzo wysokie temperatury nie zmienią ich kompozycji w słodką pulpę.
Pierwszym zapachem, który dziwnym trafem umknął mojej uwadze, jest bliźniakiem flagowej wody marki Issey Miyake, czyli klasyka  L'Eau d'Issey Pour Homme.
Mam na myśli:

Issey Miyake  L'Eau d'Issey Pour Homme FRAICHE




Celowo uwydatniłem końcówkę Fraiche, bo jest niezwykle istotna.
Zazwyczaj flankery uchodzą za niedorobione kontynuacje jakiegoś szlagieru, a powstają, w celu skubania z kasy tych, którzy pokochali pierwowzór.
Zazwyczaj, bo czasem zdarzy się cud i flanker staje się co najmniej tak dobry, jak jego "ojciec/matka". Tak właśnie stało się z wersją Fraiche.
Na pierwszy rzut oka zdaje się być niczym więcej niż klasykiem. Nawet napisu Fraiche na flakonie nie znajdziecie. Jedyną różnicą między flakonami jest taka, że klasyczny L'Eau d'Issey Pour Homme ma flakon matowy, zaś Fraiche przezroczysty.
Mimo że flanker, L'Eau d'Issey Pour Homme Fraiche jest wysokiej klasy wodą, godną nosić logo Issey Miyake.
A teraz konkretnie...

Kapitalny zapach nie tylko na lato. Upały też mu niestraszne...
Bardzo podobny do klasycznego L'Eau d'Issey, choć dla mnie wydaje się lepszy, a w dodatku trwalszy. Zastąpienie yuzu cytrusami spowodowało, że zapach jest subtelnie "oddziwaczony".
Dzięki tej podmiance L'Eau d'Issey Pour Homme Fraiche zyskał na głębi i nosi się go wyśmienicie.
Oczywiście klasyk jest równie piękny, ale jego otwarcie dla niektórych może być zbyt trudne.
Uważam, że L'Eau d'Issey Pour Homme Fraiche jest jednym z czołowych świeżych zapachów, które śmiało mogę polecić tym, dla których świeżość niekoniecznie musi kojarzyć się z ogórkiem.
Piękny, odświeżający, z nieziemską bazą, szczyptą seksapilu i ponadprzeciętną trwałością.
Zapach komplementowany przez otoczenie, poprawiający samopoczucie, dający energetycznego kopa i przyjemność noszenia go na sobie.
Żałuję, że tak późno go poznałem...

I przechodzimy do ostatniej pozycji, czyli do perfum, o których wspomniałem już w poprzednim poście. Chodzi o...

Zara Vibrant Leather Summer



Cóż mogę dodać do tego, co napisałem o nim poprzednio? Niewiele, ale ten zapach musi być w tym zestawieniu, bo nazwa Summer zobowiązuje.
Tej wody nie zabije nawet temperatura rozgrzanego piekarnika. W najgorszym razie będziemy pachnieć, jak skrzynka cytryn, która wpadła pod koła ciężarówki.
Rześkość w najczystszej formie. Zapach orzeźwia, chłodzi, przewietrza, ożywia i robi wszystko to, co letni zapach powinien czynić  w lecie.
Atrakcyjna cena jest jego dodatkowym atutem. Nic, tylko brać...

Oczywiście lista zapachów mogłaby być dłuższa, ale nie będzie, bo o kolońskich Diorach, Chanelach już pisałem, albo zrobili to inni. Chciałem zaproponować coś odmiennego. Coś, co być może wielu z was przeoczyło, bądź zignorowało.
Cóż mógłbym jeszcze dodać? Chyba tylko to, że nawet najpiękniejsze perfumy nie zastąpią prysznica.



Mimo panującej pandemii bezczelnie życzę miłych wakacji...


Nowe męskie perfumy - moje niedawne zauroczenia...

Mimo okazałej kolekcji zapachów, od czasu do czasu wpadam do jakiejś większej perfumerii w nadziei, że znajdę coś, co mnie zaskoczy na tyle, żebym uwierzył, że sztuka perfumeryjna nadal jest sztuką, a nie fabryką aromatów.



Przyznam, że coraz trudniej trafić na interesujące pozycje, mimo że nie należę do osób szczególnie wymagających, ze zdeformowanym, bądź zmanierowanym  zmysłem powonienia i uważających, że jedynie niszowe perfumy warte są uwagi.

Co to, to nie...
Natomiast przewąchując niedawne premiery męskich zapachów, z bólem stwierdzam, że na półkach nowości króluje banalność, oraz nijakość.
W dodatku większość z nich jest do siebie niepokojąco podobna, jakby były stworzone metodą copy-paste...



Powoli narastało we mnie przeświadczenie, że większość perfum wartych mojej uwagi od dawna stoi na półkach mojej witryny i nie ma potrzeby drążyć tematu, bo brak innowacyjności i spadek jakości, to znak naszych czasów, w których największą część kosztów perfum pochłania marketing...


I tak bym sobie tkwił w tym przekonaniu, gdybym przypadkiem nie natrafił na zapachy, które wlały we mnie nadzieję, że jednak nie wszystko stracone.

Dziś przedstawię moich niedawno poznanych faworytów.
Od razu uprzedzam - niektóre z propozycji nie są proste i 
łatwe w odbiorze, przynajmniej na początku, ale zdecydowanie warte są uwagi.
Żeby nie przedłużać wstępu, przejdę do konkretów.


Zaczniemy do perfum, które po prostu nie mogą się nie podobać, czyli od


Yves Saint Laurent - Y Live



To nie mogło się nie udać.

W Y Live wpakowano wszystko, co w mainstreamie najpiękniejsze i na topie. Dla miłośników dziwolągów brzmi to obleśnie, ale mam to gdzieś.
Wg. Wikipedii perfumy to: "nazwa kosmetyków, których jedynym zadaniem jest nadawanie różnym obiektom (zwykle ciału człowieka) przyjemnego i długo utrzymującego się zapachu", a nie smrodu (uwaga autora posta), więc YSL Live doskonale wpisuje się w tę definicję.
Y Live jest przestrzenną, bardziej wyluzowaną krzyżówką zapachów Bleu de Chanel oraz Diora Sauvage, przyozdobioną kwiatem pomarańczy i seksownym imbirem, z jakiego słyną Laurentowskie zapachy w rodzaju L'Homme i La Nuit de L'Homme. Bergamotka i jałowiec dodają tej wodzie wigoru, świeżości i atrakcyjności.
Kiedy całość sygnował Yves Saint Laurent i w dodatku ma ona satysfakcjonującą trwałość oraz projekcję, nie trzeba być dyplomowanym prorokiem, żeby przewidzieć, że Y Live stanie się hitem.
Przed zakupem testowałem także wersję EDP, jednak na tle Y Live okazała się nudna i monotonna. Oczywiście jest także pięknym zapachem, ale brakowało mi w nim przestrzenności, świeżości oraz czegoś energetycznego, co znalazłem w wersji Live.
YSL Y Live zbiera komplementy w ilościach, w jakich ja ostatniej jesieni zbierałem prawdziwki, czyli sporych.
Pomijając aspekt atrakcyjności dla otoczenia, noszenie tego zapachu sprawia prawdziwą frajdę. Jest tu zarówno elegancja, jak i luz oraz spora dawka luksusu, jaki tkwi w rdzeniu tej wody.
Podsumowując, YSL Live jest piękny i nosi się go z prawdziwą przyjemnością, a jego nietuzinkowy flakon z pewnością będzie perełką na półce z perfumami...

Kolejnym, moim zdaniem cholernie udanym, jest kontrowersyjny, przez wielu uważany za dziwoląga będącym dla mnie genialnym i unisexowy. Mowa o...


Gucci Mémoire d’une Odeur 



Nie jest to zapach, którego odlewki będą krążyły po przeróżnych grupach zapachowych, bo żaden z niego "panty dropper", bądź killer, a tylko takie rodzaje zapachów wywołują rumieniec pożądania. Statystyczny Janusz lub Grażyna raczej nie zwrócą na niego uwagi. Tym bardziej nie zrobi tego statystyczny Seba.
Mémoire d’une Odeur oprócz swojej trudnej do zapamiętania nazwy nie jest ani dziwny, ani dziwaczny. To zapach metafizyczny...
Unikatowa woń i wyżyny sztuki perfumeryjnej. Najbardziej "inteligentny" zapach z jakim miałem dotąd do czynienia.
Nie krzyczy, nie uwodzi, nie wywołuje wielkich emocji, ale ma w sobie to COŚ, co mnie cholernie pociąga i uzależnia. Niestety, tego "cósia" nie jestem w stanie zdefiniować. To mieszanka subtelnego piękna z dodatkiem nostalgii...
Mémoire d’une Odeur doskonale stapia się z moją skórą, dodaje jej szlachetności, a jego subtelny, bardzo wyrafinowany, początkowo lekko ziołowo-apteczny aromat powoduje, że po prostu muszę mieć go na sobie, choćby na skrawku ciała, by móc od czasu do czasu wwąchać się w to arcydzieło.
A to dlatego, że przy nim, większość perfum, które mam, zdają się zbyt oczywistymi i prostymi.
Mémoire d’une Odeur to moim zdaniem doskonały zapach dla indywidualistów i osób, które wolą jego piękno zatrzymać dla siebie, zamiast ziać nim na parę metrów.
Wiele osób podkreśla, że jest w nim szczypta retro.
Być może wrażenie to sprawia piękny flakon w stylu retro, bo w samym zapachu (na szczęście) nie znalazłem w nim takiej cechy.
Kończąc, chciałem jeszcze dodać, że Mémoire d’une Odeur ma jeszcze jeden ciekawy aspekt. Z biegiem czasu zyskuje na mojej skórze moc, zamiast ją tracić, a jego trwałość, która początkowo wydaje się średnia, po pewnym czasie okazuje się zaskakująco dobra, choć ciągle bliskoskórna.
Na blotterze natomiast, wydaje się nieskończona.


Następną w kolejce jest woda, która nie jest w żadnym wypadku przełomowa, ani rewolucyjna. Jest po prostu piękna, elegancka i dająca poczucie olfaktorycznej przyjemności. Jest nią

Montblanc Explorer  



Głównym źródłem rynkowego sukcesu tych perfum jest oczywiście fakt, że mocno kojarzy się z kultowym Aventusem. Niektórzy (i ja się do nich zaliczam) uważają, że to mieszanka Aventusa z Diorem Sauvage.
Czając się na Explorera, miałem w d... owe podobieństwa, kierując się zupełnie innymi kryteriami.
Jakimi? Oczywiście kompozycją i jej powabem. A te cechy brzmią w Explorerze jak "Cztery pory roku" Vivaldiego pod batutą Herberta von Karajana.
Explorer rozsiewa świeżą i aromatyczną woń olśniewającymi akordami, których na próżno szukać wśród perfum, jakie ostatnio dane mi było testować i robi to naprawdę pięknie.
Zapach jest świeży, ale to świeżość cięższego kalibru, z silnie zaznaczonym, męskim pierwiastkiem (pewnie to zasługa modnego ambroksanu, choć nie bardzo go czuję w Explorerze).
Jest elegancki, ale nieprzesadnie. Balansuje na granicy rześkości i formalności, a przede wszystkim daje poczucie, że mamy sobie dobry zapach, który wprawdzie nie jest kontrowersyjny, lecz czuć jego przepiękną niebanalność, a także naturalność składników, co w obecnych czasach staje się rzadką cechą.
I to jest cholernie mocny punkt tych perfum.
Explorer ma jeszcze jedną cechę, którą warto przytoczyć - podoba się kobietom. Wcale mnie to nie dziwi, bo pachnie pociągająco i może powodować szybsze bicie serca...

Następnym zapachem na mojej liście miłych zaskoczeń była niespodzianka ze strony firmy Zara, do której perfum podchodziłem, jak pies do jeża, a która sprawiła mi wyjątkową frajdę zapachem, który wydaje się idealną propozycją na nadchodzące, pandemiczne lato...

Zara Vibrant Leather Summer


 

Zakup tych perfum okazał się zaskakująco dobrą inwestycją.
Tak, Vibrant Leather Summer jest bardzo zbliżony do Dior Homme Cologne 2013.
Cholernie bardzo.
Owszem, porównując obie wody jednocześnie, czuć, że Dior zrobiony jest z jakościowo lepszych składników. Ma w sobie kremowość i delikatne kwiatowe niuanse, których brakuje w Zarze.
Zara jest za to ostrzejsza, bardziej drzewna, ale równie ciekawa. Jej trwałość na mojej skórze wydaje się większa niż Diora. Być może, dzięki temu, że Zara występuje w koncentracji wody perfumowanej.
Opowiada prostą historię o cytrusach, cedrze i imbirze, więc i moja recenzja też będzie prosta.
Vibrant Leather Summer to świetna woda na ciepłe dni. Rześka, energetyczna, męska i przy tym trwała. Stosunek jakości do ceny (zwłaszcza przy aktualnej promocji) uważam za kapitalny. Flakon swoją urodą dorównuje kompozycji tych perfum.
Nic, tylko łykać tę Zarę, jeśli oczywiście lubicie cytrusy na sterydach...

Czas na zaskakującego świra wśród męskich perfum. Mowa o

Moschino Toy Boy 



Przyznam, że trochę bałem się tych perfum. Nie dość, że flakon koszmarny, to jeszcze w sieci pojawiały się informacje, jaki ten Misiek kontrowersyjny. Że można go albo pokochać, albo znienawidzić. Dodatkowo dobiła mnie reklama sugerująca, że jest to zapach dla gejów…
To dlatego do Toy Boy podchodziłem jak pies do jeża.
Kiedy jego cena spadła stwierdziłem, że ryzyko wtopy jest niewielkie, bo zapach zebrał sporo entuzjastycznych recenzji, więc pozbyć się go będzie łatwo.
Najbardziej obawiałem się sławetnej róży, na której oparta jest konstrukcja tej wody.
Róża jakoś mi nie przeszkadza, pod warunkiem że nie jest w typie tej w Cartier Declaration Soir.
I na szczęście nie jest, a wkrótce okazało się, że strach ma wielkie oczy...
Po oderwaniu głowy miska i spryskaniu ręki Toy Boyem zaciągnąłem się nim i... I kurna boskie to jest...
Wow... Gdzie tu kontrowersja? Jaki to dziwoląg? Toż to istne cudo!
Zachęcony pięknym bukietem zaaplikowałem Miśkowe soki na szyję i klatę.
Potem pozwoliłem mu się na mnie rozwijać...
A on się rozwijał i rozwijał, budując Miśkową aurę wokół moich nozdrzy.
Nie poczułem w tym zapachu niczego kontrowersyjnego. Poczułem za to jego UNIKATOWOŚĆ. Tak, to jest właściwe słowo, bo nie znam zapachu, który byłby zbliżony do Toy Boya. Gdyby pod groźbą wyrwania paznokci lub zaserwowania mi talerza krewetek kazano wskazać zapach najbliższy Miśkowi, wtedy z rozpaczy wskazałbym Kenzo Power, ale byłoby to na granicy kłamstwa.
Toy Boy jest wyjątkowy i z pewnością nie dla panów lubujących się w samczych zapachach, którzy stale muszą sobie udowadniać, że nie mają waginy.
Moschino przez cały czas trwania na skórze (a trwałość ma gigantyczną, podobnie jak projekcję), manifestuje swój kwiatowy charakter. Nie są to jakieś kwiatki-sratki, ale kwiaty z dodatkiem testosteronu.
Lekko przytłumione przyprawami, wzbogacone drewnem, balsamicznym dymem, ale kwiatowy rdzeń ciągle w nich wybrzmiewa. Głównie róża, która pachnie konfiturowo, jak ta w nadzieniu pączków.
Noszenie Toy Boya daje niesamowitą przyjemność. Rozbrajająco otula subtelną puchatością, będąc jednocześnie nadspodziewanie eleganckim i wielowymiarowym zapachem.
Czuć, że twórca perfum przyłożył się do ich kompozycji. Toy Boy nie jest liniowy. On cały czas żyje i zaskakuje. To jedna z największych jego zalet. Pięknie się rozwija, a im dalej w las, tym w nim piękniej. Do samego końca mogę się nim zachwycać, bo nawet przed zgaśnięciem maluje piękne obrazy.
Inną zaletą tych perfum jest to, że wzbudzają zainteresowanie i to nie dziwacznością, ale wyjątkowością i niebanalnością graniczącą z niszowością, a to niebagatelne zalety w obecnych czasach.
Na koniec dodam, że nie widzę najmniejszych przeszkód, żeby zapach mógł być używany przez kobiety.
Niekoniecznie przez te, które gustują w delikatnych niuansach kwiatowych w typie "pląsająca nimfa w kwietnym wianku, w otoczeniu motyli", natomiast te, które lubią od czasu do czasu posłuchać ostrej muzy i którym skórzana kurtka, czy glany nie są obce, powinny być w siódmym niebie.
Jak dla mnie, bomba i inspirujące odkrycie. Wow...

To tyle, jeśli chodzi o moje odkrycia roku 2019/2020. Niby niewiele, ale wystarczająco, żeby móc zobaczyć światło w tunelu i promień nadziei i uwierzyć, że w świecie premier męskich zapachów wcale nie jest tak źle, jak początkowo sądziłem...


Zapewne, znalazłoby się więcej ciekawych premier, ale albo je przegapiłem, albo tylko o nich słyszałem, nie mogąc osobiście zweryfikować ich walorów.
Powyższe pozycje polecam przetestować, bo uważam, że warte są specjalnej atencji.
Inaczej do końca życia będziemy jojczyć i w kółko powtarzać banały o tym, jak to kiedyś robiono dobre perfumy.
Nieprawda... Teraz też takie robią. Z pewnością są bardziej syntetyczne, niż te sprzed lat, ale to wymóg przepisów wymusił stosowanie syntetycznych zamienników w ich składzie.
Lecz istnieje świat równoległy, gdzie oprócz hitów sprzed paru dekad egzystują równie ciekawe perfumy, tylko trzeba się otworzyć i  je wywęszyć...




Życie płata figle, czyli dwa lata przerwy w blogowaniu

Te trywialnie nazwane przeze mnie figle, to tragedia rodzinna i problemy zdrowotne, które na szczęście oddaliłem. W międzyczasie napisałem k...

Najchętniej czytane