...czyli, kulinarnych przygód część druga...
Po opisywanych ostatnio przeze mnie bezskutecznych próbach ukochania kuchni
brytyjskiej, i zanim nie sięgnąłem po
sprawdzoną kuchnię polską w wersji turystycznej (słoik, puszka, mrożonka), niezniechęcony
porażkami, postanowiłem dać sobie jeszcze jedną szansę i zaczerpnąć z przebogatych
ofert kuchni świata, o których w Polsce mogłem jedynie pomarzyć.
Niestety, początkowy
entuzjazm z czasem gasł, bo okazało się, że londyńską gastronomię zdominowali
mieszkańcy Półwyspu Indyjskiego i Chin, a ich oferta jest w zasadzie bardzo
skromna, za to składa się z przeróżnych wariacji. Wariacje dotyczą głównie nazw
i stopnia palenia jamy gębowej. A może taki już ze mnie nieczuły cham?
Na początek zająłem się indyjskimi wariacjami na temat kurczaka, bo owiec, krewetek i innego robactwa nie toleruję nawet pijany do nieprzytomności. Zacząłem
od najpopularniejszego chyba dania Tikka Massala, po nim Tandoori, Biryani, Madras,
i jeszcze parę pochodnych. Odkryłem, że o dziwo – wszystko smakuje tak samo,
tylko różni się ostrością, a czasem kolorem zołzy, czyli brunatnej wodnistej
mazi symulującej sos. Przekonałem się też o tym, że czego, jak czego, ale
przypraw Indianie nie żałują. Jeszcze przez parę dni od zjedzenia odbijało mi
się kolendrą i gałką muszkatołową i kuminem (nie mylić z kminkiem).
Indianie
tak bardzo pokochali ten zestaw, że pakują go nawet do lodów, o czym mogłem się
niedawno nie bez obrzydzenia przekonać. Od tego czasu, uważnie studiuję skład
potrawy przed zjedzeniem i kiedyś nawet udało mi się znaleźć jakiś deser
pozbawiony tej mieszanki. Były to białe kule o smaku mąki z cukrem, zanurzone w
wodzie z cukrem. Ohyda. Przyznam, że od indyjskiej kuchni oczekiwałem więcej,
ale teraz przynajmniej wiem, co to jest „indyjski oddech” i „hinduski bąk”.
Podróże wszak kształcą.
Następnym etapem była kuchnia chińska. Tak jak kuchnia indyjska, kuchnia chińska
na emigracji występuje w stopniu okrojonym.
Chińczycy kochają olej. Tak bardzo, że sprzedawca najczęściej wyłania
się z kłębów pary, jaka zasnuwa pomieszczenie kuchenne, a nasze ubrania swoim zapachem,
jeszcze długo będą przypominały o naszej wizycie w chińskim „tejkełeju”. Do
wrzącego oleju wrzucają wszystko, co ludzie lubią, żeby tam wrzucać. A ludzie
lubią przeważnie udka i skrzydełka kurczaków… I na ostro. Oprócz tego,
występują jeszcze słynne sajgonki, ze względów ekonomicznych wypełnione jakimś zielskiem,
które mi akurat smakują jak stary, zużyty siennik i do tego niepokojąco
trzeszczą pod zębami. W supermarketach występuje też danie XXX - lo mein, gdzie
XXX to jakiś kawałek mięsa typu kurczak albo wołowina w stopniu śladowym, a lo
mein to makaron plus woda z sosem sojowym i łyk egzotyki, czyli pędzik bambusa oraz parę sztuk kiełków sojowych. Wcale się nie zdziwię, jeśli kiedyś chińska
ambasada wystosuje notę protestacyjną przeciwko barbarzyńskiemu traktowaniu ich kuchni.
Na koniec, dla ludzi o mocnych nerwach
zostawiłem sobie kuchnię afrykańską. A w zasadzie sklepy z afrykańską
żywnością.
Z czystej ciekawości, bo przechadzając się londyńskimi ulicami,
bardzo rzadko natrafiam na afrykańskie bary czy restauracje. Nie mam pojęcia dlaczego,
bo mieszkańców Afryki tu w Londynie jest więcej, niż komarów na Mazurach w letni wieczór, ale faktem jest, że to chyba
jedyne lokale (piszę o sklepach), które nie potrzebują reklamy. Dlaczego?
Wystarczy zamknąć oczy (zwłaszcza w lipcowe gorące popołudnie), a nozdrza,
niezawodnie same powiodą nas do
afrykańskiego sklepu. Ale najlepsze czeka nas w środku. Tak właśnie prawdopodobnie
wyglądał gabinet doktora Frankensteina. Na półkach tajemnicze woreczki, w
których spoczywają wysuszone na wiór doczesne zwłoki dziwnych ryb i robaków, a
na podłodze walają się przedziwne warzywa, często o perwersyjnych kształtach. Stanąłem
kiedyś przy sklepowym wieszaku, zdjąłem woreczek z czymś dziwnym, smutnym, suchym, z czułkami i kretyńskim wyrazem „twarzy”, potrząsnąłem, i wtedy nieszczęsnym robakom
powypadały wysuszone oczęta, zalegając smutno na dnie woreczka.
Wiedziony
ciekawością, zapytałem sprzedawcę, co to takiego i do czego to służy. Wymienił
jakąś afrykańską nazwę i dodał, że służy to do zupy. Potem, na półce zauważyłem
suszone głowy jakichś ryb. W Polsce, suszone głowy dorodnych ryb służą, jako
trofea wędkarskie, ale tu? I znowu zapytałem, a lekko poirytowany już
sprzedawca odparł, że z tego robi się zupę rybną… Pomyślałem wtedy, że
Afrykanie bardzo lubią zupy…
I na tym zakończyłem moje poszukiwania. I tak bardzo zatęskniłem wtedy za soczystymi
gołąbkami mojej mamy…