Polska kuchnia słoikowa, czyli:
Jest taki wiatr, co pupę mężczyzny rozchyla. Jest taki wiatr...
Po wcześniejszych próbach z kuchniami „trzeciego świata” wróciłem do źródeł,
czyli do bliskiej naszemu sercu kuchni polskiej. Oczywiście, w jej dość
okrojonej, słoikowej formy, czyli do gotowych przetworów jakie trafiły na półki brytyjskich sklepów.
Na początku byłem bardzo ucieszony tym, że dzięki importowi polskich produktów pokażemy Brytolom jak smakuje prawdziwe żarcie. Niestety. Nie pokażemy. I znów wyjdziemy na nieokrzesanych barbarzyńców i pożeraczy łabędzi.
Na początku byłem bardzo ucieszony tym, że dzięki importowi polskich produktów pokażemy Brytolom jak smakuje prawdziwe żarcie. Niestety. Nie pokażemy. I znów wyjdziemy na nieokrzesanych barbarzyńców i pożeraczy łabędzi.
Dzięki próbom organoleptycznym doszedłem do paru wniosków, którymi
chciałbym się podzielić. Na przykład taki, że większość mięsnych produktów
mogłaby z powodzeniem stać w sklepach dla wegetarian.
Pięknie wypchany
soczystym mięsem gołąbek na etykiecie to zwykła ściema. Po wywleczeniu ze
słoika paru smętnych, kapuścianych papci oblepionych tłustą mazią, wewnątrz
których zdarzy się napotkać ziarna równie smętnego i szarego ryżu, znalezienie
śladów mięsa będzie równie pracochłonne, co mało skuteczne. Generalnie panuje
zasada „czopa” i sosu - koniecznie
pomidorowego. Czop, to to, co zobaczymy zaraz po otwarciu słoika. Jest to biała
masa łoju, który jest jakby grą wstępną do pochowanych po nią kulinarnych
rozkoszy. A sos pomidorowy? Jest pomidorowy, bo gdyby takim nie był, wyglądałby
jak katar z nosa… Zresztą, nazwa pomidorowy jest trochę na wyrost, bo wszystkie
napotkane przeze mnie słoiki miały kolor bardziej cegły, niż pomidora, a w
smaku, kolorze i konsystencji bardziej przypominają nawierzchnię kortu
tenisowego, którą kiedyś udało mi się posmakować.
Ogólnie rzecz biorąc, trwa pewna gra pomiędzy producentami a klientami tej
smutnej karmy. Zauważcie, że większość produktów ma w nazwie np. „Smalec
domowy”, „wiejski”, „Staropolski” czy - „Jak u mamy” (mamy powinny złożyć pozew
do sądu o zniesławienie), w celu poruszenia naszej wyobraźni i tęsknot za
wspaniałym, sielskim, wiejskim obiadem.
My tymczasem spożywając to, mimo, że staramy się bardzo, gramy jakby w kolejnej
części filmu „Oszukać przeznaczenie”.
Dla miłośników ekstremy mogę śmiało
polecić słoik fasolki po bretońsku, która, mimo iż nie posiada, zadeklarowanego
boczku i kiełbasy, za to spożyta przed snem, doskonale przedmuchuje jelita i
zapewnia „Złoty Sen Artylerzysty”.
Skutkiem ubocznym będą pożółkłe firanki,
podarte tapety, kanarek w traumie, po której już nigdy nie zaśpiewa, skulona
żona śpiąca na podłodze w przedpokoju i z lekkimi poparzeniami skóry jak po
iperycie, oraz drzewo wiśni w ogrodzie, które nie wypuści pączków przez
najbliższe trzy lata…
O ile szukanie mięsa lub wędlin w bigosie czy fasolce jest czymś z gruntu irracjonalnym,
sięgnąłem po dania typowo mięsne, takie jak klopsiki w sosie wiadomo jakim, i
gulasz z kaszą, który w rezultacie okazał się kaszą z gulaszem. Klopsiki
okazały się dość dziwne, bo niby mięsne, ale podrzucone w górę zachowywały się
jak pierwszy człowiek na Księżycu. Jakby rządziły nimi odmienne niż na Ziemi
prawa ciążenia. Po spenetrowaniu ich wnętrza, stwierdziłem przewagę grysiku nad
mięsem, i znowu dostałem gola. O gulaszu wolę nie pisać, bo do dziś jest mi
przykro z jego powodu. Dowiedziałem się z niego tyle, że podgardle i łój to też
mięso. Po zebraniu wszystkich dowodów stwierdzam, że najkosztowniejszym
elementem gotowego przetworu, dla producenta jest z pewnością słoik.
Myślę, że
producenci tych wyrobów powinni rozważyć ich sprzedaż Amerykanom do Guantanamo
w celu uzyskiwania zeznań metodami humanitarnymi. Choć z drugiej strony, to
chyba przesadziłem z tym humanitaryzmem.
Odstawiłem więc słoiki i wziąłem się za utylizację wędlin paczkowanych. Na
początek wziąłem coś, czego z pozoru nie da się oszukać – polędwicę (a jakże)
Sopocką. Polskie polędwice to z reguły Sopockie, czego nie rozumiem, i chyba w
tej niewiedzy umrę. Polędwicy spieprzyć się nie da. Ze starannie zgrzanej folii
uśmiecha się do mnie kawałek czystego, najprzedniejszego mięcha. Tak naprawdę,
uśmiechał się do mnie do momentu rozdarcia folii. Okazało się, że po zderzeniu
z ziemską atmosferą, polędwica najpierw długo wypuszczała podejrzane soki, a
potem marniała w oczach. Stałem, patrzyłem i miałem łzy w oczach. Zupełnie,
jakbym patrzył na umierającego ET… Potem było już tylko gorzej. Zasychała w
oczach, a ja nic nie mogłem zrobić. Szkoda, że producent nie napisał, że jest
to produkt do natychmiastowego spożycia. Potem eksperymentowałem z innymi,
mniej szlachetnymi wędlinami, ale rezultaty były równie zatrważające. Na
przykład parówka zwana kiełbasą parówkową, w ziemskiej atmosferze, z jędrnej
jasnej kiełbaski zmienia barwę oraz wiotkość i przypomina przyrodzenie martwego
Nigeryjczyka. I jakoś głupio mi wkładać
to do ust. O salcesonie nie chcę już wspominać, bo to w zasadzie materiał dla
studentów weterynarii, medycyny sądowej i ogólnie dla ludzi o naprawdę mocnych
nerwach.Co robię, żeby zabić głód? Głównie jaram i zapycham się czym popadnie. W
trakcie zapychania, modlę się o przeżycie i nadal testuję, choć żołądek powoli
mówi dość i czasem słyszę, jak się żarliwie modli. Niestety, jestem
niepoprawnym optymistą i nadal liczę na cud. Ostatnio znowu dałem się skusić na
produkt o nazwie „Szynka szwagra”. Przy próbie skonsumowania tego wodnowłóknistego
czegoś pomyślałem, że gdyby trafił mi się taki szwagier, to wolałbym, żeby
zajmował się repasacją pończoch zamiast wędliniarstwem.
Kończąc, życzę producentom przetworów,
żeby do końca życia i do trzeciego pokolenia musieli jeść wyłącznie swoje
wyroby, i żeby w promieniu stu mil nie mieli ani apteki ani czynnej toalety, a
jeśli już taką znajdą, to żeby nie było w niej papieru. Amen...
Staryyyy, nie mam pytań ;) Będę obserwował i nie życzę ale jestem pewien sukcesu Twojego bloga.
OdpowiedzUsuńW dzisiejszych czasach niczego nie można być pewnym, ale dziękuję za wsparcie psychiczne :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam