Współczesne polskie kino, czyli - ja pierdzielę...


albo...


Faktem jest, że z racji swojego wieku tkwię mentalnie w czasach mocno minionych. Wychowany na nieśmiertelnych i pewnie znienawidzonych przez współczesną młodzież propagandowych "Czterech pancernych", całkiem zgrabnej "Wojnie domowej", oraz ostro podnoszącej adrenalinę "Stawce większej niż życie", miałem pewien wyklarowany obraz tego, "na czym polega" film i gra aktorska.


Mijały lata, pod pachami wyrastały mi włosy, a moje aspiracje ewoluowały w stronę bardziej ambitnych produkcji.


Moi rodzice jarali się wiecznie znerwicowanym Zbyszkiem Cybulskim, który był tak popularny, że gdyby nie to, iż wpadł był pod pociąg w roku 1967 -  z pewnością zagrałby Kmicica w okularach...
Ja w tamtym okresie z niezrozumiałych dla mnie do dziś powodów, z własnej, nieprzymuszonej woli i za własne, ciężko wydobyte od rodziców kieszonkowe chodziłem do kina i onanizowałem się filmami Viscontiego, Felliniego czy Bunuela.
Można by pomyśleć, że próbuję kreować się na znawcę filmu i szpanera, ale prawda (niestety) wydaje się być bardziej prozaiczna. Po prostu, w tamtych czasach nic innego w kinach nie wyświetlano. Komercyjne hollywoodzkie produkcje typu Superman zbytnio gloryfikowałyby amerykański styl życia, a kino włoskie czy hiszpańskie było dla władz bezpieczne, bo dyskretnie lewicujące. Pozostawało jeszcze kino radzieckie, które charakteryzowało się przeważnie kanonadą haubic, wyciem "Katiusz" i okrzykami "Urrrraaaa!", które dawało się słyszeć już przy samej kasie biletowej. Zresztą, filmy radzieckie były w zasadzie bezpłatne i obowiązkowe. A jak powszechnie wiadomo, kiedy coś jest za darmo i w dodatku obowiązkowe, to się tego zbytnio nie szanuje.

Lata siedemdziesiąte były dla mnie złotym okresem nie tylko w kinie ale i muzyce. W tamtym czasie na bilety do kina wydawałem więcej niż na dropsy i landrynki. Wystarczy wspomnieć, że w tamtym czasie przez ekrany przelatywały tytuły takie jak "Trzy dni kondora", "Francuski łącznik", "Gwiezdne wojny" czy "Tylko dla orłów" i... ci co nie golą klat i noszą siwe brody wiedzą o czym piszę...

Polskie kino nie pozostawało w tyle, a film "Ziemia obiecana" do dziś jest dla mnie perłą kinematografii i to światowego formatu.
Pomijając okres Zanussiego i jego "kina moralnego niepokoju", które niezmiennie kojarzy mi się z wiecznie kwaśno-cyniczną miną  Zapasiewicza  i  Komorowską, z jej nosowo-polipowym głosem usypiającym konie i dramatyzmem żółwia który nażarł się melisy. Ogólnie rzecz biorąc, mimo że filmy Zanussiego uchodzą za ważne, poruszające problemy polskich intelektualistów, uważam że powinny być wyświetlane dzieciom ze zdiagnozowanym ADHD.

W tym czasie objawił mi się także Jerzy Stuhr, który w "Wodzireju" i "Amatorze" dał popis gry aktorskiej i efektownym wślizgiem dołączył do elity aktorskiej polskiego filmu.
Lata osiemdziesiąte, to chyba czas, kiedy po raz ostatni oglądałem z przyjemnością polskie filmy przed udaniem się na tułaczkę. Nie było tego zbyt wiele. Ot, choćby do znudzenia przypominana już "Seksmisja",czy "Vabank", a wszystko spod ręki jednego, brylującego wtedy młodego Machulskiego.

A kiedy powróciłem zastałem NOWE...
Polska weszła w okres kapitalizmu i polskie kino stało się "amerykańskie". To znaczy, "amerykańskie inaczej".  Dokładnie było to coś na kształt czeskich filmów gangsterskich. Z daleka było widać, że bardzo, ale to bardzo chcieliśmy być Amerykanami...


Wtedy to poznałem odmienionego Bogusława Lindę i Młode Wilki epatujące nieskazitelnym pięknem, bogactwem i luzem, jakiego pozazdrościć mogłyby prezerwatywy dla Chińczyków.
Kiedy okres strzelania kapiszonami i samochodowych pościgów minął, pojawiły się nowe twarze doskonale znane młodszej widowni, ale dla mnie zupełnie nowe. I dziwne.
Najpierw zwróciłem uwagę na niewielkiego człowieka o twarzy wypłowiałego, niewyspanego i  rozczochranego plemnika. Twarz ta pojawiała się często i wszędzie.



Dowiedziałem się wtedy, że to nowe odkrycie i wiodąca twarz polskiego filmu i że ma na imię Borys. Potem obejrzałem z nim dwa filmy. Jeden całkiem dobrze zagrany, a drugi straszny...


Następnie odkryłem, że ogromnym sukcesem cieszy się amant z lekkim zezem. Wada jest naprawdę niewielka, ale powoduje, że kiedy oglądam sceny z udziałem Antoniego, do końca nie wiem czy mówi do mnie, do kolegi z planu, czy do kinkietu...



Jeszcze potem zastanowiła mnie ogromna popularność sepleniącego aktora z diastemą, który pozbawiony głosu nawet śpiewa i zupełnie się tym nie przejmuje.
Patrząc na niego dochodzę do przekonania, że w dzisiejszych czasach każdy może być aktorem...


Po "skonsumowaniu" współczesnych hitów, zwłaszcza komedii romantycznych stwierdziłem, że przeciętny Polak mieszka w ogromnym apartamentowcu w centrum Warszawy, jeździ najdroższym BMW lub Jaguarem i pracuje głównie w czasie kiedy tego nie widzimy. Czasem zdarza mu się wpaść do (własnego oczywiście i w centrum stolicy oczywiście) zajebistego biura gdzie siada na zajebistym biurku i wtedy podchodzą do niego mizdrzące się do niego zajebiste "dizajnerki" z zajebistymi projektami, a on jednym rzutem oka zatwierdza te projekty albo nie. Ale najczęściej przesiaduje w modnych klubach i opycha się sushi, (bo kotlety schabowe są passe i źle komponują się z garniturami od Ermenegildo). I wszystko popija mojito...
W każdym razie, coraz częściej mam wrażenie, że scenariusze do filmów piszą upośledzone psychicznie dzieci w ramach jakiejś akcji UNICEF-u.

Niektórzy reżyserzy z braku laku ratują się adoptowaniem starych, sprawdzonych scenariuszy. Obejrzałem taką adaptację pod niezwykle oryginalnym i absolutnie fantazyjnym tytułem "Stawka większa niż śmierć" która okazała się czymś_na_kształt_parodii znanego serialu z Hansem Klossem.



Cóż... Legenda powróciła, ale w oparach śmiechu i zażenowania. I tylko żal mi było zagubionych i zdezorientowanych aktorów w osobach Mikulskiego i Karewicza, bo czułem, że grając w tym czymś, ze sceny na scenę coraz bardziej zapadali się ze wstydu pod ziemię. Niby pecunia non olet, ale oglądając starego Klossa w tym filmidle czułem, że trochę olet...
Czasem boli, kiedy idole mojej młodości z braku środków do godnego życia rozmieniają się na drobne i wcielają się w tanią wariację na temat Pana Kleksa reklamując sieć sklepów (wg. Wikipedii) z Giebni koło Pakości, ale bądźmy szczerzy... gdyby Leonardo di Caprio urodził się i żył w Polsce, żeby przeżyć, na starość reklamowałby pewnie narty z Biedronki...


Nie wiem czym kierują się reżyserzy podejmując się realizacji przedziwnych projektów, które w ich zamyśle mają być superprodukcjami na miarę Hollywood. Wystarczy mierzyć zamiary na siły i zastanowić się, dlaczego na przykład Norwegowie czy Węgrzy nie kręcą kolejnych części Godzilli czy Iron Mana.

Kiedy byłem prawie pewien, że polskie kino niczym ciekawym mnie nie zaskoczy, i że do końca życia skazany będę na oglądanie zagranicznych filmów, za namową mojej Muzy i nie bez oporów, rzutem na taśmę i po raz ostatni, podjąłem próbę obejrzenia czegoś, co miało zmienić mój pogląd na współczesną krajową produkcję. A to coś nakręcił pan o miłej aparycji, bez kolczyka w uchu i tatuażu na karku -  Wojtek Smarzowski.


Obejrzałem dokładnie wszystko, co zdołał nakręcić. Niektóre pozycje po kilka razy. I pokochałem. Nie tylko za filmy. Ten facet idealnie wpasował się w moje oczekiwania. Nie mizdrzy się do widza, nie wchodzi mu do dupy. Pokazuje życie swoim okiem i to tak, że aż oczy czasem pieką. Kocham go także za to, że oglądając jego filmy nie muszę brandzlować się tą irytującą mnie "elitą" gwiazdeczek, która dostaje migreny, kiedy ich zdjęcie nie ukaże się w "Fakcie", lub przez nieuwagę nie zaproszą ich do zasranego "Tańca z...", choćby w charakterze jurora.
Smarzowski wprowadził do kina swoich ulubionych aktorów. Często mało "używanych".


Tak się złożyło, że jego wybór idealnie pokrywa się z moimi preferencjami. Aktorzy Smarzowskiego nie muszą być za wszelką cenę piękni, choć wielu z nich takimi jest.


 Ot, choćby Dorociński, który oprócz urody posiada zajebisty potencjał aktorski, mądrze dobiera role, nie rozmienia się na drobne i jak dotąd nie zobaczyłem go w reklamie "Biedronki"...


...czy Bartek Topa, którego uroda może być uznana za dyskusyjną i na zdjęciach ma twarz, jakby co tydzień umierał mu kolejny chomik, ale w filmie gra koncertowo...


...albo Marian Dziędziel o twarzy wiecznie zmartwionej nutrii. Aktor którego wcześniej nie znałem, a który ma moc syberyjskiej elektrowni. Ilekroć na niego patrzę, wyobrażam sobie, że jest wzorcem ojca, który wraca do domu z wywiadówki...
Smarzowski stworzył sobie zespół, który jest dowodem na to, że mimo ton mułu i nawozu jaki nanieśli "młodzi, zdolni i trendy", można znaleźć kilka sztabek złota. Mam tylko nadzieję, że nie przyjdzie Smarzowskiemu do głowy chęć zatrudnienia Szyca czy innego Karolaka.
Podsumowując - jest nadzieja, tylko trzeba wierzyć - jak ciągle powtarza mój znajomy satanista. Trzeba wierzyć...

Post scriptum
Komedie Barei celowo pominąłem, bo ich popularność i łatka kultowości zasługują na dłuższą analizę...



12 komentarzy:

  1. RoQ, jesteś bezbłędny, uśmiałem się do łez i w 100% się pod tym podpisuję... strach otworzyć lodówkę, by nie wypadł z niej Szyc, Karolak albo Kot... :) pozdrawiam i tak trzymać :D

    OdpowiedzUsuń
  2. p.s. a co do Mariana Dziędziela (bardzo go cenię, to świetny i bardzo niedoceniony aktor, to polecam Ci Taxi A z jego udziałem...

    OdpowiedzUsuń
  3. Pan Dorociński również grywa w reklamie, aktualnie reklamuje chyba PZU...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. heh można zagrać w reklamie funduszu inwestycyjnego, albo banku (Kondrat, Kevin Smith), wódki (Bruce Willis), albo tabletek na pierdzenie, maści na hemoroidy, płynu do mycia naczyń, albo papieru toaletowego... zgadnij która z tych chałtur mieści się w granicach dobrego smaku i nie szarga wypracowanego prestiżu... :)

      Usuń
    2. Stawiałem na maści na hemoroidy, ale ostatecznie obstawiam niewymienione tu reklamy społeczne...
      Buźka :)

      Usuń
  4. Bendigo - Wiem że Dorociński gra w reklamie. Sam bym grał za takie pieniądze. Tyle, że nawet reklamy z Dorocińskim nie są siarowate i trzymają klasę :)

    perfumomania - Też lubię Mariana, choć wygląd ma srogi.
    Buziaki :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Wiem, że argumenty dotyczące wyglądu są ble, fuj i passe, ale nie mogę się powstrzymać: na zdjęciu wyglądasz jak zaginiony brat bliźniak Smarzowskiego, tylko jesteś nieco brzydszy, bardziej niezrównoważony i podejrzanie zadowolony z siebie, choć w swoim przydługim życiu nie osiągnąłeś nawet jednej dziesiątej tego, co on. Właściwie to zasłynąłeś jedynie krytyką króla Gustawa I, co nigdy nie zostanie Ci wybaczone przez zastępy pachnących chłopców ze scyzorykami w kieszeniach. A poważnie mówiąc, cieszę się, że rozpocząłeś blogowanie, bo od dawna miałem ochotę wchłonąć nieco większą dawkę Twojego poczucia humoru.

    Pozdrawiam,
    Greg

    OdpowiedzUsuń
  6. Cóż, na swój wygląd nie miałem raczej wpływu, ale jego niedoskonałości staram się nadrabiać niezrównoważeniem, krytykanctwem i zadowoleniem z siebie. Czy w swoim przydługim życiu nie osiągnąłem nawet jednej dziesiątej tego, co Smarzowski? Jeśli chodzi o kręcenie filmów pewnie nie, bo kręcenie filmów mnie nie kręci, ale są rzeczy które robiłem, a których pewnie nie robił Smarzowski. Na przykład zapładniałem krowy w górach stanu Vermont. I żeby uciąć ewentualne spekulacje, za pomocą pipety oczywiście. Tym samym, dałem światu przepiękne cielęta rasy Jersey...

    Pozdrawiam
    Mariusz

    OdpowiedzUsuń
  7. Ach, to teraz już wszystko rozumiem:) Po doświadczeniu z oglądaniem krowich zadów i wdychaniem wyziewów z ich jelit nikt nie byłby do końca normalny. A jeśli chodzi o polskie kino, polecam nieco mizoginiczny film "Moja krew" z bardzo dobrą rolą Eryka Lubosa.

    Pozdrawiam,
    Grzegorz

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rzeczony film obejrzałem i całkowicie (choć niechętnie) zgadzam się, że Eryk jest dobrym aktorem.
      Pozdrawiam
      Mariusz

      Usuń
  8. Doskonałe.. i po raz drugi w tym tygodniu pokrywasz się całkowicie z moimi odczuciami i preferencjami. Zaczynam się martwić Roq...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powinnaś się raczej cieszyć że nie jesteś sama w tej dziwności...

      Usuń

Życie płata figle, czyli dwa lata przerwy w blogowaniu

Te trywialnie nazwane przeze mnie figle, to tragedia rodzinna i problemy zdrowotne, które na szczęście oddaliłem. W międzyczasie napisałem k...

Najchętniej czytane