Edyto wróć!

Czyli, telewizja w peerelu nie taka znowu zła...



Skończyłem właśnie czytać książkę-perełkę, którą bliska memu sercu osoba odkopała w pewnym hipermarkecie z przypominającego śmietnik stosu tzw. tanich książek. To, że markety traktują książki jak śmieci, nie oznacza, że śmieciami są. Wystarczy głębiej pogrzebać i da się znaleźć wiele perełek, które nie zasługują na to, żeby skazywać je na leżenie w zbiorowej mogile.


Taką właśnie ekshumowaną perełką okazała się książka pt. „Prezenterki” autorstwa A. Szarłat.
Całość traktuje o popularnych w czasach PRL prezenterkach telewizyjnych, atmosferze czasów kiedy dziesiąta muza się rodziła, jej decydentach i o kulisach pracy w telewizji.

Niezwykle lekko napisana powoduje, że czyta się ją jednym tchem. Ale ja nie o pisaniu chciałem. Tylko o tym, że kiedy dotarłem do ostatniej strony, nagle zdałem sobie sprawę, że nie wszystko w PRL było fuj. Poza programami typu „Z wizytą u was” „Bank miast” itp. oczywiście.
Mimo że telewizja w tamtych czasach była przaśna jak zabawki z ZSRR, uboga jak chłop z Albanii, a dobre zachodnie filmy rzadkością, to za pewnymi „obrzędami” nadal tęsknię.
Przede wszystkim za spikerkami, których zadaniem było granie na czas, żeby realizatorzy mogli zdążyć ze zmianą dekoracji, planszy albo taśmy.
A jak sięgam pamięcią, robiły to z takim wdziękiem, że do dziś kręci mi się łezka na samo wspomnienie.

Uważam, że chyba niewiele jest osób, których młodość upłynęła w PRL, a którzy na wspomnienie głosu Edyty Wojtczak czy Jana Suzina nie czują przyjemnego ciepła.
Ten słodki duet, plus Krystyna Loska stały się ikonami polskiej telewizji, jaką lubiłem i za jaką trochę tęsknię.
W dzisiejszej, skomercjalizowanej zabrakło miejsca dla prezenterów. Szaleńcza pogoń za mamoną spowodowała, że zastąpiły ich puszczane w kółko i przy każdej okazji reklamy.
Telewizja stała się beznamiętną maszyną do śledzenia słupków oglądalności i produkcji kasy. Jeśli od czasu do czasu pojawi się jednak ktoś prowadzący program, przeważnie skupia się na podkręcaniu swojej zajebistości...
Jak to się stało, że mając ponad sto kanałów, w zasadzie nie znajduję niczego interesującego, a kiedy miałem dwa, zawsze coś się znalazło? I nawet pilota nie potrzebowałem, bo kanałów tylko dwa, a program telewizyjny miałem w głowie. Głowa była normalnych rozmiarów, tylko program był stosunkowo krótki. Mimo to zawsze można było coś dla siebie wydłubać.
Pamiętam, że poniedziałkowe wieczory zarezerwowane były dla teatru telewizji, którego szczątki udaje mi się czasem znaleźć na youtube.


Peerelowskie czwartki upływały na wieczorach z Teatrem Sensacji, czyli słynną Kobrą.


Dziś mogą śmieszyć wysiłki scenografów, którzy za pomocą rekwizytów wypożyczanych z Pewexu usiłowali stworzyć atmosferę angielskiego domu, ale widzom, w tym mnie, nie przeszkadzało to w delektowaniu się samą sztuką.  


Zagraniczne filmy z powodu tzw. wsadu dewizowego pojawiały się rzadko, ale ich niedostatek nadrabiano krajowymi programami rozrywkowymi, których poziom artystyczny do dziś jest niedoścignionym wzorem dla współczesnych kabareciarzy usiłujących wywołać kaskady śmiechu za pomocą głośnego bekania, lub dowcipów o policjantach.
W tym miejscu pozwolę sobie wstawić fotografię Panów, którzy są synonimem rozrywki przez duże „R”. Mowa rzecz jasna o „Kabarecie Starszych Panów” z genialnym Wasowskim i Przyborą.


Młodsi widzowie mojego „piernikowego” pokolenia bardziej pamiętają kabaret Olgi Lipińskiej…


Peerelowska telewizja ze względu na brak dewiz i ze względów ideologicznych, korzystała z własnych zasobów intelektualnych i nie kupowała licencji na programy. Wszystko tworzono w Polsce przez Polaków i z dumą muszę przyznać, że udawało się produkować programy, które może nie ociekały blichtrem  jak w „Tańcu z gwiazdami”, nie schlebiały jednak  najniższym gustom. Przykładem niech będzie ulubione przeze mnie Studio2.
Widocznie kierownictwo telewizji doszło do wniosku, że robienie programów dla tłumoków kłóciłoby się z kulturotwórczym posłannictwem telewizji, która jest od tego, żeby kulturę w społeczeństwie kształtować, a nie włazić tępej jego części do dupy…


Mimo że reżimowa i propagandowa, ówczesna telewizja w miarę swoich możliwości starała się dbać o widzów w każdym wieku i o różnych zainteresowaniach. Dzieci nie były specjalnie rozpieszczane, ale miały swoje programy o stałych porach.
Obowiązkową pozycją była dobranocka. Choćby skały srały, musiała być w okolicach godziny 19:00. Dobranocka wyznaczała rytm dziecięcego życia. Oznaczało to, że zaraz po niej następowało obowiązkowe myju, myju, skok w piżamkę, ciumas od mamy w czółko i wślizg do łóżka.
Z perspektywy czasu muszę przyznać, że na odcinku dobranocek polska telewizja miała sporo do zrobienia, i że dobranocka jako program, najlepiej ukazywała techniczne ubóstwo ówczesnej telewizji.
Dwie czarne rękawiczki i nasadzone na palce dwa ping-pongi były Jackiem i Agatką.


Ping pongowy duet zajmował się pouczaniem dzieci. Przypominał o dobrodziejstwach mycia zębów, zasadach dobrego wychowania i dokarmianiu ptaków. Można powiedzieć, że dzięki Jackowi i Agatce nie skończyłem w więzieniu…
Potem była „Gąska Balbinka”.

Ptyś w tej bajce był niby chłopcem, ale coś z nim było nie tak. Dziś mogę powiedzieć, że był protoplastą Anny Grodzkiej. „Gąska Balbinka” była czymś na kształt kreskówek i uwierzcie, jakościowo bardzo daleka była od jakości filmu „Shrek”.
W międzyczasie był też „Miś z okienka”, ale słabo go pamiętam. Patrząc na kadr z „Misia” widać, że dupy nie urywało. Wraz z rozwojem technologii, ping-pongi, pluszowe misie i Balbiny stopniowo zastępowane były przez kreskówki z Bolkiem i Lolkiem, Reksiem i inne...


Dzieci starsze, te, które z pogardą patrzyły na te, co oglądają dobranocki, miały do dyspozycji między innymi program „Zwierzyniec” prowadzony przez przesympatycznego, nieżyjącego już Michała Sumińskiego o wyglądzie wesołego bobra.


Program dla majsterkowiczów „Zrób to sam” prowadzony przez polskiego McGyvera, czyli Adama Słodowego, który za pomocą kawałka sznurka, butelki po occie i pudełka po butach potrafił na wizji zbudować łódź podwodną, w dodatku latającą…


…a w niedziele o dziewiątej rano budziło nas pianie koguta obwieszczającego program Teleranek.


Za wyjątkiem pewnej grudniowej niedzieli, gdzie zamiast koguta pojawił się łysy generał, obwieszczający wprowadzenie stanu wojennego.


Zaraz potem, w telewizji pojawili się prezenterzy w mundurach. Na szczęście ani Edytki, ani Suzina i Loski wbić im się w mundur nie dało.


Moi ukochani prezenterzy powoli odchodzili w cień, a wraz z nimi „moja” telewizja…


Przyznam, że od tego czasu przestałem darzyć telewizję sympatią. Nie widzę w niej ani życia, ani ducha telewizji. Stała się maszynką wypluwającą przypadkowe programy, które mają być interesujące dla każdego, czyli dla nikogo. Jest czymś na kształt kanału youtube, od czasu do czasu przerywanego prognozą pogody wypowiadaną przez beznamiętny głos w tle, w nocy zaś poczęli pojawiać się "wróżbici"...


Poziom rozrywki dawno sięgnął dna, a teraz ryje głęboko w mule.
Stacje telewizyjne mając w Polsce spory potencjał intelektualny, który czeka, żeby z niego „uszczknąć”, wolą kupować eksploatowane przez cały świat licencje na programy dla kretynów.
Dzięki licencjom mamy przyjemność nurzania się w intelektualnej rozpuście jakie dają nam programy z „epickiego”cyklu „Dlaczego ja”


bądź „Trudne sprawy”


…i inne produkcje, których „targetem” są osoby z dramatycznie postępującym zanikiem mózgu i silną potrzebą węszenia sensacji.


Ktoś powie, że jestem już stary i nie nadążam. Że prezenterzy w telewizji to przeżytek. Że nowe czasy i nowe społeczeństwo wymuszają inne potrzeby. Że takie są trendy i że nic nie poradzę, że świat się zmienia.
Szkoda, że my ciągle musimy gonić za trendami, zamiast sami je stanowić. W Czechach też się świat zmienił, a jednak nie zrezygnowali z dubbingowania filmów. Do dziś zarówno Batman i Darth Vader mówią po perfekcyjnie po czesku i jakoś nikomu to nie przeszkadza. Może tradycja jest dla Czechów ważniejsza od gonienia za trendami?


Dzięki Bogu w Polsce ostał się jeszcze zwyczaj emitowania w telewizji filmów fabularnych z lektorem. Być może jesteśmy jednym z ostatnich krajów, gdzie filmy ogląda się w ten sposób.
Częściowo wynika to z oszczędności, ale ufam, że działa to dlatego, że tak po prostu lubimy…
Patrząc, jakiej ewolucji uległa telewizja, mam prawo spodziewać się jeszcze gorszego. Rywalizujące ze sobą stacje biją się o widza wszelkimi metodami. Wbrew zasadzie, że życie ciekawsze jest od fikcji, prześcigają się w płodzeniu nieprawdopodobnych seriali paradokumentalnych. Skoro „Pamiętniki z wakacji” już nie wystarczają, należy spodziewać się serialu „Prosektorium”, o trudnej pracy patologów, „Ekshumacje”, czy „Sekrety ginekologów”.
Aż ciśnie się na usta…


Może już czas dać sobie spokój z telewizją? Kiedyś jej nie było, a ludzie byli jakby szczęśliwsi i mieli mniej przekrwione oczy.
 Przyjdzie wiosna, usiądę sobie na ławce i będę jarał się kiełkującą trawą.
A co, jeśli z telewizją wszystko w porządku, a ja jestem po prostu starym, sentymentalnym pierdzielem, który jak każdy typowy pierdziel uważa, że „za jego czasów” wszystko było lepsze?
No dobra, to chociaż przyznajcie, że Edyta Wojtczak była mega. Bo przecież była...


Niespełnione marzenia faceta z andropauzą

Czyli jestem blacharą...



Ostatnie wydarzenia społeczno polityczne spowodowały, że zająłem się narzekaniem. Dziś podjąłem decyzję o napisaniu czegoś o zdecydowanie lżejszym kalibrze.
Będzie o samochodach moich marzeń, które jak mniemam, czekają na mnie w raju.


 Odpicowane, nawoskowane i nęcące wnętrzem pachnącym starą, ale należycie konserwowaną skórą.
Chyba każdy facet, który w dzieciństwie bawił się żelaźniakami, ma takie marzenia.
Są też szczęściarze, którym się one spełniają. Choćby miłośnicy marki BMW…


Na wstępie zaznaczę, że jako faceta starej daty, ciągnie mnie do aut, które śmiało nazwać można klasykami. Nie twierdzę, że współczesne samochody są brzydsze czy gorsze. Są często piękne, a porównywanie ich wyposażenia dodatkowego z tym, co oferowały klasyki, byłoby co najmniej nietaktem.  W starych, nawet bardzo drogich samochodach, często trzeba było dopłacać za wspomaganie kierownicy i hamulców, a o klimatyzacji słyszeli chyba tylko nieliczni właściciele aut od Rolls-Royce’a...

W tym momencie wzorem fanów klasyków powinienem popierdzieć złotymi myślami o tym, że stare auta miały duszę, ale nie lubię szafować banałami, Kocham stare auta po prostu z czystego sentymentu. Faktem jest, że wiele klasyków do dziś wymiata czarem i nieprzemijającą elegancją, tak jakby stworzyli je bogowie, ale jest to w dalszym ciągu tylko kupa blachy, gumy, szkła, stali oraz  plastyku poskładana w całość.
Wbrew temu, co lansują piewcy miejskich legend, klasyki psuły się znacznie częściej niż auta współczesne. Na szczęście do ich napraw niepotrzebna była stacja ASO z komputerami. Wystarczył w miarę trzeźwy Waldek, który na co dzień podkuwał konie, a czasem naprawiał spłuczki. Jeśli wyposażony był w proste narzędzia i logiczne myślenie, wszystko dało się naprawić...


Gdy układałem swoją listę nigdy niespełnionych marzeń, ze zdumieniem odkryłem, że znajdują się na niej samochody marek pogardzanych przez Polaków.
Marzenia są za friko. Mogłem sobie pomarzyć o najdroższych i najbardziej perwersyjnych bolidach od ferrari, lamborghini itp. Tyle że to chyba nie moja bajka. 


Wyglądają jak omlety, choć owszem, fajnie jest na nie popatrzeć, ale jeżdżenie takim bolidem po mieście, to jak chodzenie po ulicy z półmetrowym penisem na wierzchu. Czysty ekshibicjonizm…
Wychodzi na to, że moje marzenia są bardziej skromne.
Żeby nie wyjść na sentymentalną ciotę, moją listę zacznę od dział najcięższego kalibru, czyli dwóch bardzo ciężkich samochodów, które wstrząsnęły mną za młodu. Oba (głównie za sprawą kina) uchodzą dziś za kultowe.

Ford Mustang (z lat 60'-70')


Mówisz Mustang – widzisz Steve’a McQueen z filmu „Bullitt”.
Warkot tego silnika powinien wydobywać się z dentystycznych wierteł, a ból towarzyszący borowaniu zęba znosiłbym dzielniej.


Sam samochód, jak na fabryczny amerykański sport car, bardziej warkotał, niż jeździł, bo moc silnika Mustanga przy ogromnej masie samochodu dawała mu kopa zbliżonego do skody Favorit startującej spod świateł.
Pomijając pseudo sportowe aspekty Mustanga, pamiętam, że w moim rodzinnym mieście Opolu, był jeden Mustang w kolorze żółtym, którego właścicielką była tajemnicza blondyna o nieprzyzwoicie długich nogach. Pamiętam też, że część moich kolegów śliniła się na widok blondyny, ja jednak śliniłem się na widok jej Mustanga.
W mej pamięci klasyczny Mustang będzie tryumfem sylwetki nad możliwościami, i pozycją obowiązkową w katalogu moich marzeń.
Wiem, o czym piszę, bo kiedy mieszkałem w USA, skusiłem się na kupno „sportowego” chevy Camaro, który lepiej wyglądał, niż jeździł. 


Miał silnik jak ciężarówka, a przyspieszenie poloneza z przyczepą wypełnioną workami ziemniaków…

Dodge Charger (początek lat 70')
Tajemniczy Kowalski i „Znikający punkt”…


Młodym niewiele to mówi, ale ci co chodzili do podstawówki w latach siedemdziesiątych, czają bazę.
Dodge Charger czy ford Mustang? Oba kultowe, oba piękne. Trzeba mieć oba. Choć Charger z boku wygląda, jakby zaprojektowało go dziecko i jest zwyczajnie brzydki, jest to brzydota Mike’a Tysona. Pod czarnym garniturem czuć gotującą się moc. Szkoda, że tylko pozorną.
W rzeczywistości, tak jak w przypadku Mustanga, wersja podstawowa samochodu miała 145 koni i przyspieszenie około 13 sekund do setki, czyli takie, jak fiat Punto z silnikiem 1.4. Trochę siara jakby nie było. Na szczęście spore gabaryty i demoniczny wygląd nadrabiają brak mocy. 


Dlatego stojąc na światłach i mając po jednej stronie Punto, a po drugiej Skodę, nie próbujmy się ścigać. Najlepszą rzeczą jaką można wówczas zrobić, to leniwym gestem założyć ciemne okulary typu „Aviator”, jednocześnie od czasu do czasu wciskając gaz, wydając groźne, sześciocylindrowe, złowieszcze pomruki. A kiedy światła zmienią się na zielone, ruszyć powoli, dostojnie i z majestatycznie miną którą inni kierowcy powinni odczytać, jako – jak bym chciał, mógłbym was zmiażdżyć, ale mi się nie chce…


 To tyle w kwestii amerykańskiej motoryzacji. Teraz przedstawiam cacuszko, które pochodzi ze stajni Fiata. Tak, tego znienawidzonego fiata, kojarzącego się z rdzą i wizytami w warsztatach. 
Nie każdego zachwyci. Niektórzy zobaczą w nim brzydala albo stare dziwadło, dla mnie jest kwintesencją włoskiego stylu w sportowym wydaniu. 

Mowa o samochodzie z lat 60’ – 70’. To Fiat 124 Sport.
Zarówno w wersji "cywilnej" jak i sportowej jawi mi się jak dzieło włoskiej sztuki użytkowej.


Jednym sport samochodowy kojarzy się z marką ferrari czy porsche, dla mnie jako miłośnikowi rajdów, właśnie fiat 124 sport jest ucieleśnieniem ducha sportowych pościgów. Mały, zwinny i muskularny. Taki Roman Kłosowski z twarzą  Johny Deppa i z silnikiem odrzutowym...


Zaprojektowane przez Pinifarinę nadwozie było ucztą dla oczu, a tylny napęd, który we współczesnych samochodach jest rzadkością, powodował, że radochy z jazdy takim cackiem powinno być więcej, niż w czasie skoku na bungie…

Kolejną pozycją, która zawsze będzie na mojej liście marzeń, to stare, „najlepsze” porsche 911 z lat osiemdziesiątych. 


Dokładnie tak. Stare, pozbawione ABS, kontroli trakcji, podgrzewanych foteli i innych dupereli. Surowe jak tatar w barze dworcowym. Tylko TA moc, TEN warkot i... ja.
 Współcześni projektanci wychodzą ze skóry, żeby wygląd porsche uczynić jeszcze piękniejszym, a tymczasem „mój” staruszek jest dla mnie czterokołową doskonałością, i nic tego nie zmieni. 
Kiedy czasem patrzę na seksowny kuperek dziewięćset jedenastki, aż chciałoby się wziąć prysznic, zamknąć się z nią w garażu i…


Ostatnią pozycję zajmuje także stary, i też z lat osiemdziesiątych mercedes w wersji SL


Długo już żyję na tym padole i wiele widziałem, ale nadwozie tego merola projektowali bogowie o niemieckich imionach. Żeby nie zaburzać zachwytów, pominę nudne wnętrze, za to nadwozie jest dla mnie przykładem perfekcji. Z jakiejkolwiek strony na nie nie patrzeć, do niczego nie mogę się przyczepić. Czyste piękno…


Mógłbym dodać jeszcze kilka pozycji, ale muszę utemperować moją zachłanność.
Gdyby jednak ktoś z Państwa w najbliższym czasie zamierzał wyrzucać na śmietnik któreś z wymienionych przeze mnie marzeń, to ja w trosce o środowisko, chętnie podejmę się je odebrać osobiście i z pietyzmem utylizować...

A teraz dyskretnie wycieram ślinę z kącików ust, bo pora zejść z obłoków na ziemię...


Szwajcarzy okazali się podli...

Czyli...


I znowu mam wkurwa. Rozumiem, że nagły skok franka mógł zburzyć krew polskich kredytobiorców. Każdy na ich miejscu przeżywałby teraz stres. Ja też. Wiadomo, że lepiej płacić za kredyt mniej, niż więcej, lub chociaż tyle, ile w dniu podpisania umowy kredytowej.

Po ostatniej zwyżce kursu franka podniosło się ogólnonarodowe larum. Media z udawanym zatroskaniem "solidaryzując" się ze społeczeństwem, serwują wywiady z osobami dotkniętymi drastyczną podwyżką kredytów, w międzyczasie zapraszają do studia polityków i ekonomistów zadając im pytania typu – jak to się stało, że tylu ludzi (około 700 tysięcy) poczuło się oszukanymi przez banki, i jak im pomóc.
Pomysłów jest tyle, ilu rozmówców. Czujny, i jak zwykle gotowy do wirtualnej obrony uciśnionych przez rząd Jarek Kaczyński, od razu wyskoczył z pomysłem, żeby "frankowicze" spłacali kredyt po starym kursie. To oznaczałoby, że wspaniałomyślny gest Jarka polegającym na ogólnonarodowej składce w różnicy kursów zapłaciliby między innymi ci, którzy wzięli kredyty w złotówkach. Poza tym i pan, i pani, i ty mała dziewczynko też… 


W sumie czuję się troszkę zawiedziony, bo znając Jarka, mógł wyskoczyć z pomysłem anulowania wszystkich, nieszczęsnych kredytów w szwajcarskiej walucie, zyskując tym samym poparcie siedmiuset tysięcznej armii wdzięcznych mu za ten gest „wyzwoleńców”.
Ja tymczasem znowu okażę się „cyniczną, zimną suką”
Owszem, żal mi ludzi, którym z powodów, na jakie wpływu nie mieli, kurczą się i tak chude portfele. Wielu z nich polegnie. Z braku możliwości spłaty „frankowych” kredytów będą zmuszeni oddawać bankom swoje mieszkania czy inne dobra.


Ale czy w momencie, kiedy podpisywali kredyty, nikt im nie powiedział, że kurs franka, jak każdej normalnej waluty będzie się wahał? Z tego co pamiętam, radziecki rubel był odporny na wahania, bo ceny na produktach wytłaczano/wypalano/drukowano i wytapiano na każdym towarze. Do dziś pamiętam moją zabawkę z ZSRR. Był to model czołgu T-34 z dumnie wytłoczoną ceną 8 rubli na blaszanej klapie silnika.
Oczywiste jest, że w dniu podpisywania umowy kredytowej we frankach, bankowi doradcy dwoili się i troili, żeby było "sweet", i żeby wmówić potencjalnym kredytobiorcom, że wahania będą minimalne, bo frank to wyjątkowo stabilna waluta. 


Nie uwierzę jednak w to, że nie uprzedzono nikogo o ryzyku bardziej dramatycznych wahań. Być może informację o takiej ewentualności podawano w „pluszowo-jedwabnej” otoczce, serwując jednocześnie kawę, ale kredytobiorcy nie są fokami z cyrku, ani kretynami dotkniętymi analfabetyzmem. Swój rozum mają, i czytać umowy potrafią.


Wiadomo, że jeśli ktoś sprzedaje pralkę, zawsze będzie nam wciskał, że to najlepsza pralka na świecie. Dopiero kiedy pralka padnie po paru miesiącach, dochodzi do nas, jak bardzo daliśmy się nabrać na pierdzenie sprzedawcy.
Od paru dni wysoki kurs franka stał się problemem społeczno-politycznym. Premier Kopacz ledwo zeszła z ringu, znokautowana przez upierdliwych górników, dziś powołuje specjalne komisje mające badać uczciwość bankierów.
Śledząc jej chaotyczne zabiegi, ze zdumieniem przecieram oczy.
Czyżby kredyty we frankach były przydzielane tym ludziom na siłę? Czy owe kredyty były obowiązkowe? 


Wiadomo, że brano je, żeby „oszukać przeznaczenie”, czyli płacić za nie mniej, niż gdyby brano je w złotówkach. Mimo lamentu „frankowiczów” nie mają oni powodów do narzekań. Według informacji w prasie: „Porównując dwa kredyty zaciągnięte na początku lipca 2007 roku na kwotę 300 tys. złotych widać, że do kwietnia 2013 roku to zadłużeni w złotym co miesiąc płacili więcej. W sumie przez ponad siedem lat zadłużeni w szwajcarskiej walucie wydali na obsługę kredytu prawie 143 tysiące złotych. Spłacający kredyt w krajowej walucie - wydali o 12 tysięcy złotych więcej, niż tzw. "frankowicze".

Więc pytam się: skoro podpisywanie umów kredytowych nie było przymusowe, a wysoki kurs szwajcarskiej waluty nie nastąpił wskutek działań polskiego rządu, to dlaczego pani premier, zamiast zajmować się istotnymi problemami całego społeczeństwa (wysokie bezrobocie, kulejąca służba zdrowia, biurokracja itp.), absorbuje swój potencjał na bezsensownym biciu piany? Czyżby znowu chodziło o nadchodzące wybory?
Szkoda, bo do momentu, zanim Ewa Kopacz nie skompromitowała się w starciu z górnikami, i widząc ją zdyszaną i zabieganą w walce o ulżenie kredytobiorcom (ale tylko tym „szwajcarskim”),  jej wartość jako premiera spadła do poziomu piwnicznej posadzki. Tylko czekać, kiedy na ulice zaczną wychodzić niezadowoleni gracze giełdowi lub miłośnicy gry w Lotto, którzy od kilku lat bezskutecznie próbują trafić szóstkę…


A tak na koniec, żeby rozluźnić nieco atmosferę, spróbujcie wyobrazić sobie sytuację, która teoretycznie jest możliwa. Budzimy się rano, i okazuje się, że frank szwajcarski kosztuje od dziś złotówkę. Słyszycie ten szyderczy śmiech „frankowiczów”? Bo ja tak...












Życie płata figle, czyli dwa lata przerwy w blogowaniu

Te trywialnie nazwane przeze mnie figle, to tragedia rodzinna i problemy zdrowotne, które na szczęście oddaliłem. W międzyczasie napisałem k...

Najchętniej czytane