Niespełnione marzenia faceta z andropauzą

Czyli jestem blacharą...



Ostatnie wydarzenia społeczno polityczne spowodowały, że zająłem się narzekaniem. Dziś podjąłem decyzję o napisaniu czegoś o zdecydowanie lżejszym kalibrze.
Będzie o samochodach moich marzeń, które jak mniemam, czekają na mnie w raju.


 Odpicowane, nawoskowane i nęcące wnętrzem pachnącym starą, ale należycie konserwowaną skórą.
Chyba każdy facet, który w dzieciństwie bawił się żelaźniakami, ma takie marzenia.
Są też szczęściarze, którym się one spełniają. Choćby miłośnicy marki BMW…


Na wstępie zaznaczę, że jako faceta starej daty, ciągnie mnie do aut, które śmiało nazwać można klasykami. Nie twierdzę, że współczesne samochody są brzydsze czy gorsze. Są często piękne, a porównywanie ich wyposażenia dodatkowego z tym, co oferowały klasyki, byłoby co najmniej nietaktem.  W starych, nawet bardzo drogich samochodach, często trzeba było dopłacać za wspomaganie kierownicy i hamulców, a o klimatyzacji słyszeli chyba tylko nieliczni właściciele aut od Rolls-Royce’a...

W tym momencie wzorem fanów klasyków powinienem popierdzieć złotymi myślami o tym, że stare auta miały duszę, ale nie lubię szafować banałami, Kocham stare auta po prostu z czystego sentymentu. Faktem jest, że wiele klasyków do dziś wymiata czarem i nieprzemijającą elegancją, tak jakby stworzyli je bogowie, ale jest to w dalszym ciągu tylko kupa blachy, gumy, szkła, stali oraz  plastyku poskładana w całość.
Wbrew temu, co lansują piewcy miejskich legend, klasyki psuły się znacznie częściej niż auta współczesne. Na szczęście do ich napraw niepotrzebna była stacja ASO z komputerami. Wystarczył w miarę trzeźwy Waldek, który na co dzień podkuwał konie, a czasem naprawiał spłuczki. Jeśli wyposażony był w proste narzędzia i logiczne myślenie, wszystko dało się naprawić...


Gdy układałem swoją listę nigdy niespełnionych marzeń, ze zdumieniem odkryłem, że znajdują się na niej samochody marek pogardzanych przez Polaków.
Marzenia są za friko. Mogłem sobie pomarzyć o najdroższych i najbardziej perwersyjnych bolidach od ferrari, lamborghini itp. Tyle że to chyba nie moja bajka. 


Wyglądają jak omlety, choć owszem, fajnie jest na nie popatrzeć, ale jeżdżenie takim bolidem po mieście, to jak chodzenie po ulicy z półmetrowym penisem na wierzchu. Czysty ekshibicjonizm…
Wychodzi na to, że moje marzenia są bardziej skromne.
Żeby nie wyjść na sentymentalną ciotę, moją listę zacznę od dział najcięższego kalibru, czyli dwóch bardzo ciężkich samochodów, które wstrząsnęły mną za młodu. Oba (głównie za sprawą kina) uchodzą dziś za kultowe.

Ford Mustang (z lat 60'-70')


Mówisz Mustang – widzisz Steve’a McQueen z filmu „Bullitt”.
Warkot tego silnika powinien wydobywać się z dentystycznych wierteł, a ból towarzyszący borowaniu zęba znosiłbym dzielniej.


Sam samochód, jak na fabryczny amerykański sport car, bardziej warkotał, niż jeździł, bo moc silnika Mustanga przy ogromnej masie samochodu dawała mu kopa zbliżonego do skody Favorit startującej spod świateł.
Pomijając pseudo sportowe aspekty Mustanga, pamiętam, że w moim rodzinnym mieście Opolu, był jeden Mustang w kolorze żółtym, którego właścicielką była tajemnicza blondyna o nieprzyzwoicie długich nogach. Pamiętam też, że część moich kolegów śliniła się na widok blondyny, ja jednak śliniłem się na widok jej Mustanga.
W mej pamięci klasyczny Mustang będzie tryumfem sylwetki nad możliwościami, i pozycją obowiązkową w katalogu moich marzeń.
Wiem, o czym piszę, bo kiedy mieszkałem w USA, skusiłem się na kupno „sportowego” chevy Camaro, który lepiej wyglądał, niż jeździł. 


Miał silnik jak ciężarówka, a przyspieszenie poloneza z przyczepą wypełnioną workami ziemniaków…

Dodge Charger (początek lat 70')
Tajemniczy Kowalski i „Znikający punkt”…


Młodym niewiele to mówi, ale ci co chodzili do podstawówki w latach siedemdziesiątych, czają bazę.
Dodge Charger czy ford Mustang? Oba kultowe, oba piękne. Trzeba mieć oba. Choć Charger z boku wygląda, jakby zaprojektowało go dziecko i jest zwyczajnie brzydki, jest to brzydota Mike’a Tysona. Pod czarnym garniturem czuć gotującą się moc. Szkoda, że tylko pozorną.
W rzeczywistości, tak jak w przypadku Mustanga, wersja podstawowa samochodu miała 145 koni i przyspieszenie około 13 sekund do setki, czyli takie, jak fiat Punto z silnikiem 1.4. Trochę siara jakby nie było. Na szczęście spore gabaryty i demoniczny wygląd nadrabiają brak mocy. 


Dlatego stojąc na światłach i mając po jednej stronie Punto, a po drugiej Skodę, nie próbujmy się ścigać. Najlepszą rzeczą jaką można wówczas zrobić, to leniwym gestem założyć ciemne okulary typu „Aviator”, jednocześnie od czasu do czasu wciskając gaz, wydając groźne, sześciocylindrowe, złowieszcze pomruki. A kiedy światła zmienią się na zielone, ruszyć powoli, dostojnie i z majestatycznie miną którą inni kierowcy powinni odczytać, jako – jak bym chciał, mógłbym was zmiażdżyć, ale mi się nie chce…


 To tyle w kwestii amerykańskiej motoryzacji. Teraz przedstawiam cacuszko, które pochodzi ze stajni Fiata. Tak, tego znienawidzonego fiata, kojarzącego się z rdzą i wizytami w warsztatach. 
Nie każdego zachwyci. Niektórzy zobaczą w nim brzydala albo stare dziwadło, dla mnie jest kwintesencją włoskiego stylu w sportowym wydaniu. 

Mowa o samochodzie z lat 60’ – 70’. To Fiat 124 Sport.
Zarówno w wersji "cywilnej" jak i sportowej jawi mi się jak dzieło włoskiej sztuki użytkowej.


Jednym sport samochodowy kojarzy się z marką ferrari czy porsche, dla mnie jako miłośnikowi rajdów, właśnie fiat 124 sport jest ucieleśnieniem ducha sportowych pościgów. Mały, zwinny i muskularny. Taki Roman Kłosowski z twarzą  Johny Deppa i z silnikiem odrzutowym...


Zaprojektowane przez Pinifarinę nadwozie było ucztą dla oczu, a tylny napęd, który we współczesnych samochodach jest rzadkością, powodował, że radochy z jazdy takim cackiem powinno być więcej, niż w czasie skoku na bungie…

Kolejną pozycją, która zawsze będzie na mojej liście marzeń, to stare, „najlepsze” porsche 911 z lat osiemdziesiątych. 


Dokładnie tak. Stare, pozbawione ABS, kontroli trakcji, podgrzewanych foteli i innych dupereli. Surowe jak tatar w barze dworcowym. Tylko TA moc, TEN warkot i... ja.
 Współcześni projektanci wychodzą ze skóry, żeby wygląd porsche uczynić jeszcze piękniejszym, a tymczasem „mój” staruszek jest dla mnie czterokołową doskonałością, i nic tego nie zmieni. 
Kiedy czasem patrzę na seksowny kuperek dziewięćset jedenastki, aż chciałoby się wziąć prysznic, zamknąć się z nią w garażu i…


Ostatnią pozycję zajmuje także stary, i też z lat osiemdziesiątych mercedes w wersji SL


Długo już żyję na tym padole i wiele widziałem, ale nadwozie tego merola projektowali bogowie o niemieckich imionach. Żeby nie zaburzać zachwytów, pominę nudne wnętrze, za to nadwozie jest dla mnie przykładem perfekcji. Z jakiejkolwiek strony na nie nie patrzeć, do niczego nie mogę się przyczepić. Czyste piękno…


Mógłbym dodać jeszcze kilka pozycji, ale muszę utemperować moją zachłanność.
Gdyby jednak ktoś z Państwa w najbliższym czasie zamierzał wyrzucać na śmietnik któreś z wymienionych przeze mnie marzeń, to ja w trosce o środowisko, chętnie podejmę się je odebrać osobiście i z pietyzmem utylizować...

A teraz dyskretnie wycieram ślinę z kącików ust, bo pora zejść z obłoków na ziemię...


4 komentarze:

  1. A ja "choruję na" Audi S8 - na ta wersję, którą jeździli w filmie "Ronin". I cholernie podoba mi się pierwszy, kanciasty Range Rover. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nic, tylko wziąć kredyt i realizować marzenia :)

      Usuń
  2. Przypomniały mi się filmy "samochodowe" z tamtych lat : "Konwój" i "Mistrz kierownicy ucieka". Mistrz uciekał w czarnym Pontiacu Trans Am :) Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Życie płata figle, czyli dwa lata przerwy w blogowaniu

Te trywialnie nazwane przeze mnie figle, to tragedia rodzinna i problemy zdrowotne, które na szczęście oddaliłem. W międzyczasie napisałem k...

Najchętniej czytane