Zapomnijcie o etatach...

Czyli witajcie w fantastycznych czasach...



Szlag. Tyle razy powtarzam sobie, że ludzie muszą mieć dość mojego ciągłego narzekania, bo sami doświadczają własnych problemów dnia codziennego. Ale uwierzcie, czasem wystarczy iskra i mój łatwopalny wkurw eksploduje, a potem każe mi wyrazić swoje oburzenie na piśmie. Niekiedy trudno to opanować.
Nie inaczej jest i tym razem. A to dlatego, że w Gazecie Wyborczej przeczytałem obszerny wywiad z Henryką Bochniarz,  która jest prezydentem  konfederacji „Lewiatan”, reprezentującą interesy polskich przedsiębiorców prywatnych.

http://wyborcza.pl/duzyformat/1,143624,17430930,Henryka_Bochniarz__Etatow_nie_bedzie.html

Czytając go, miałem bardzo mieszane uczucia.
Początek wywiadu, gdzie Henryka mówiła o rzeczach oczywistych i bolących Polaków (wysokie podatki, nadaktywność urzędów skarbowych itp.), spowodował, że miałem ochotę pogłaskać Henrykę po głowie i dać jej lizaczka.


Kiedy prowadzący wywiad Grzegorz Sroczyński uparcie twierdził, że Polacy płacą najniższe podatki w Unii,  miałem ochotę palnąć go w czoło.
Następnie, w mierę głębszego zanurzania się w dalszą część tekstu, coraz częściej nachodziła mnie ochota, żeby jednak zabrać Henryce lizaczka i dać go Sroczyńskiemu.
Pojąłem i doceniłem, jak w inteligentny sposób wywlókł z Bochniarzowej jej z dupy wyjęte, i chore   poglądy na to, jak powinny wyglądać relacje pracownik-pracodawca w Rzeczypospolitej.
Ja rozumiem, że Henia reprezentuje stronę pracodawców, ale za to co próbuje lansować, najchętniej wysłałbym ją i jej podobnym na Plutona…


Przytoczę jeden z najważniejszych moim zdaniem fragmentów. (Wypowiedzi Sroczyńskiego wytłuściłem):

[…] - Część praktyk stosowanych przez koncerny i korporacje zasługuje na potępienie. Lewiatan wypowiada się w takich kwestiach. Odpowiedzieliśmy na apel "Wyborczej" o zmianę standardów w zakresie pracy tymczasowej. Ale mówienie ludziom, że w dzisiejszym świecie wszyscy mogą mieć etaty, to rozmijanie się z rzeczywistością. Tych etatów nie będzie.

Słucham? Wy nie jesteście w stanie zatrudniać na etatach?

- Będzie coraz mniej takich miejsc, w których podpisuje się umowę na czas nieokreślony i tkwi w nich do końca świata. Rynek pracy bardzo się zmienia i musimy się do tego dostosować.

Nic lepszego dotąd nie wymyślono niż etat. Jeżeli pracownik nie ma poczucia względnej stabilności, jeśli nieustannie poddany jest presji, że z dnia na dzień może wylecieć, jeżeli nie ma prawa zapisać się do związku zawodowego i w ogóle nie wie, czy w następnym miesiącu dostanie pensję, to po prostu nie będzie dobrze pracować. To wynika ze wszystkich badań psychologicznych, tylko wy ich nie czytacie. Dla mnie to przerażające, że szefowa najpoważniejszej organizacji pracodawców w Polsce mówi, że nie jesteście już w stanie dawać ludziom etatów.

- A dla mnie przerażające jest to, że pan nic nie rozumie. Że przedstawiciel poważnych mediów wciska czytelnikom przestarzały model zatrudniania jako jedyny możliwy i sprawiedliwy.

27 proc. Polaków na śmieciówkach. Czy ten rekord pani nie przeraża?

- Niech pan nie używa tego określenia "śmieciówka". Te 27 proc. to według Eurostatu inne umowy niż na czas nieokreślony. Przeważająca większość z nich to umowy na czas określony, czyli objęte kodeksem pracy! […]

No i jak? Nie można się wkurwić? Więc się wkurwiłem.
Zwłaszcza że ostatnią dekadę przeżyłem w UK, kraju bądź co bądź równie nowoczesnym jak nasza Najjaśniejsza, i samozatrudnienie owszem, też tam występuje, ale jest znacznie mniej spotykaną formą pracy. Sam zresztą tak pracowałem, bo dzięki temu mogłem płacić dużo niższe podatki, mogąc wpisać w koszty eksploatację mojego auta, część czynszu za mieszkanie czy choćby rachunki za telefon.
Dodam tylko, że  w całej firmie, niemałej zresztą, byłem jedyną osobą bez etatu.

Gdy dobrnąłem do końca wywiadu, moje ciśnienie krwi mocno podskoczyło, a w kącikach ust zaczęła pojawiać się pianka wywołana wściekłością, której upust był w tym momencie niemożliwy. Nawet koty coś wyczuły, bo pochowały się pod łóżko, modląc się, żebym ich nie znalazł…


Wtedy dotarłem do „złotej myśli” Bochniarzowej:

[…] Mnie przerażają wszystkie sytuacje, w których ludzie są wykorzystywani i nie czują się częścią naszej fantastycznej zmiany po 1989 roku […]

No i normalnie szlag mnie trafił.
Zacząłem żałować, że ta „fantastyczna zmiana po 1989 roku” w ogóle miała miejsce.
Patrząc na to z boku, ludzie sprzed „fantastycznej zmiany” obiektywnie rzecz biorąc, mieszkali w zacofanym kraju, a w przeliczeniu na zachodnie waluty zarabiali grosze, za to mieli coś, czego na próżno szukać w „fantastycznej Polsce”.
Stałą pracę, zero dylematów czy pensja starczy na czynsz i rachunki, efektywniejszą służbę zdrowia, a o urzędach skarbowych słyszeli tylko rzemieślnicy i prywatni wytwórcy odpustowych wiatraczków…

http://szkola25.waw.pl/

  Eldorado to nie było, ale podstawowe potrzeby życiowe, choć w podstawowym stopniu, zapewnione były i spokój wewnętrzny zabezpieczały...

http://panoramasilesia.pl

Ktoś powie, że były też kartki, nagie haki w sklepach, brak możliwości wyjazdów za granicę i wszechobecną cenzurę.

Cóż… Coś za coś. Faktem jest, że wielu młodych, żyjących w fantastycznej Polsce funkcjonuje dzięki swoim „komunistycznym” rodzicom i ich "komunistycznym" emeryturom.
Już ten argument niech będzie strzałem z liścia w stronę Henryki, która jak mniemam, sparowałaby argumentem, że polska młodzież wyłącznie narzeka, jest mało zaradna i lubi, żeby dostawać wszystko pod nos...
Patrząc na dzisiejszą rzeczywistość i na perspektywy, jakie roztacza przed młodymi Henryka Bochniarz, chyba wolę Polskę mnie fantastyczną. Czy jakiś psychiatra w ogóle ją badał?
Przerażenie ogarnia, kiedy pomyślę, że większość „tych, co nie uciekli za granicę” przez większość życia będą kłaść się do łóżka, zadając sobie pytanie – czy mam jeszcze pracę?

http://static.guim.co.uk/
Jak organizować sobie życie będąc na wiecznych umowach-zleceniach bez jakichkolwiek przywilejów socjalnych? Jak brać kredyt na cokolwiek, będąc „skoczkiem” od zlecenia do zlecenia? Kto mi taki kredyt da?

http://i.dailymail.co.uk/
A co z emeryturą? Da się z tego przeżyć? Jak zabezpieczyć przyszłość dzieci? I z czego?
Może lepiej zawczasu poddać się kastracji, albo podwiązać jajowody?
I tego „spokoju duszy” oraz takich dylematów życzę pani Henryce, która jak mniemam, etat i ciepłą posadę jednak ma.
http://d.wpimg.pl/
Fuck.
Nie sądziłem, że kiedyś przyłączę się do chóru tęskniących za peerelem.

http://www.artmann.pl/

Prawdą jest, że nieraz trzeba było odstać tydzień w kolejce po telewizor czy pralkę, ale wolałem stanie za przestarzałą technologicznie pralką, niż ślęczenie nad kompem wysyłając dziesiątki CV, by przy łaskawości losu po miesiącu poszukiwań dostać dwudniową „posadę” w Tesco w charakterze wielkanocnego kurczaka…



"Bogowie" lubią zajarać...

Czyli fenomen „szpitalnego kina”


http://stayfly.pl/wp-content/uploads/2014/10/bogowie-tomasz-kot.jpg

To jeden z filmów przegapić po prostu mi nie wypadało. Szum medialny, klimatyczny trailer, a przede wszystkim rekomendacja bliższych i dalszych znajomych, którzy po jego obejrzeniu określali go jako „genialny”, dodatkowo zaostrzały mój apetyt. 
W końcu stało się. „Bogów” nabyłem  w kiosku zapakowane w  „Gazetę Wyborczą”, a wieczorem odpaliłem go, i zanurzyłem  się w świecie służby zdrowia czasów komuny.

Uczciwie stawiając sprawę, przyznam, że do „Bogów” podszedłem z pewnym uprzedzeniem, jak zwykle w przypadku produkcji „zbiorowo olśniewających” i "powszechnie genialnych". Już tak mam.
Moją wrodzoną czujność i obawy spotęgował opis filmu - „Opowieść o buntowniku, który rzucił wyzwanie naturze, władzy i własnym ograniczeniom”. 
Zajechało mi Wincentym Pstrowskim...

http://i.iplsc.com/rok-1947-przodownik-pracy-wincenty-pstrowski-fedruje-wegiel/0002O22U0JPYPOBH-C116-F4.jpg
Zawód lekarza jest zawodem specyficznym, i rzeczywiście bliżej do miana bycia bogiem lekarzowi, niż właścicielowi budy z kebabem, choć nieświeży kebab podobnie jak kiepski lekarz zabić może…
Ogólnie rzecz biorąc, filmy, których akcja toczy się w szpitalach czy choćby przychodniach, od dawna cieszyły się i cieszą niezwykłą estymą wśród publiczności. Głównie damskiej. Długo zastanawiałem się nad przyczyną tego fenomenu, a po obejrzeniu paru odcinków „Ostrego dyżuru” i paru podobnych produkcji doszedłem do wniosku, że główną zasługą tej popularności jest babska ciekawość w zaglądaniu do zakrwawionych trzewi, patrzenie na rozerwane kończyny i pokiereszowane twarze. Kobiety lubią krew i przystojnych lekarzy. To pewne…

http://i.wp.pl/a/f/film/033/87/80/0048087.jpg
Nie licząc pól bitewnych, szpital jest miejscem, gdzie o dramatyzm najłatwiej. Jasna sprawa.
Nawet kiedy filmowi lekarze grają akurat w warcaby, bądź uprawiają seks z salową w schowku na mopy, muszą liczyć się z tym, że w najbardziej niespodziewanym momencie aparat robiący "pik, pik", zaczyna robić coraz dłuższe "piiiiiiiiiik".
To oznacza, że pacjentowi spod trójki pęka właśnie śledziona, a świeżo zoperowanej pacjentce serce albo inny organ. W takich filmach chwile spokoju są pozorne, i są przerywnikami pomiędzy zawałami, udarami i krwotokami. Krew, z plaskiem upadające na podłogę jelita i strach są, i zawsze będą fotogeniczne.

http://cdn.ebaumsworld.com/picture/TheMadKnight/DSC05143.JPG

Troszkę inaczej jest z filmem „Bogowie”. To film biograficzny, a opisywane tu zdarzenia mniej lub bardziej ubarwiane, istniały naprawdę, i nie brak tu dramatyzmu. Fajnie, że pokazując Religę, reżyser nie przesłodził jego postaci. Tytułowi bogowie jarają jak smoki, nie stronią od alkoholu i miewają kaca...
Akurat lubię filmy biograficzne, a w dodatku, przypadkiem otarłem się o "Boga" siedząc kiedyś z profesorem Religą przy jednym (restauracyjnym) stole, dlatego przyjemność z oglądania filmu miałem niejako szczególną.
Zdaję sobie sprawę, że recenzent ze mnie taki, jak z koziej dupy klarnet, dlatego podzielę się wrażeniami „przeciętnego oglądacza, który właśnie wyszedł z kina".
Wrażenie pierwsze – to naprawdę dobry, sprawnie zrobiony film. Ma ostre tempo i lepiej od razu przed seansem warto zaopatrzyć się w kawę, herbatę, colę, orzeszki, popcorn, kabanosy, nocnik  (niepotrzebne skreślić), bo mielizn i dłużyzn na próżno tu szukać.
Wrażenie drugie – klimat i realizm.
Kiedy patrzyłem na lekarzy jarających Carmeny w szpitalu przed i po operacji, na korytarzach i pokojach, ze wzruszenia zakręciła mi się łezka. Bo choć palenie szkodzi „tobie i innym”, to sceny te przypomniały mi, jak wiele było „małej” wolności w czasach ogólnego zniewolenia. W dzisiejszych czasach Religa prawdopodobnie straciłby pracę z powodu niewinnego szluga palonego ukradkiem w kiblu…

http://d.wiadomosci24.pl/g2/09/76/ec/312629_1410517242_5a5d_p.jpeg

Wrażenie trzecie – Tomasz Kot. Nie wiem, czy jest sens rozpisywania się na temat jego gry aktorskiej, bo przyłączyłem się do „chóru zauroczonych”. On nie zagrał Religę. On tu jest Religą…

http://img.interia.pl/rozrywka/nimg/w/l/postac_Zbigniewa_Religi_6493987.jpg
Moja ocena końcowa – Bardzo dobry film
A dlaczego niegenialny?
Bo po obejrzeniu genialnego filmu jestem odrętwiały z wrażeń, jakie przed chwilą spłynęły na mnie  z ekranu. Nierzadko zszokowany, czasem poruszony, lub zmasakrowany niezwykłymi obrazami, wbity w fotel, mam problem, żeby z niego wstać.
„Bogowie” tak silnych wrażeń mi nie dostarczyli, ale dwie godziny życia, jakie mu poświęciłem, uważam za dobrze spożytkowane, choć w fotel wbity się nie czułem. Być może potrzebuję silniejszych bodźców, albo mam przytępioną wrażliwość...

Dostrzegam jednakże, że polskie kino dotąd nasycone głupawymi „Kacami” i "Zjazdami integracyjnymi" powoli zaczyna podnosić się z podłogi.
Trzeba było kilkudziesięciu lat, żeby pojąć, że kopiowanie amerykańskich produkcji zwłaszcza przy bardzo skąpym budżecie, bardziej śmieszy niż porusza, a przykład „Bogów”, czy nagrodzonej właśnie Oskarem „Idy” wskazuje, że widzom wcale nie przeszkadza brak fajerwerków, i to, że główny bohater nie strzela z kałacha, ale jeździ dużym fiatem lub leciwym wartburgiem zamiast bajeranckim jeepem.
Najważniejsza jest opowieść. Ciekawie pokazana i dobrze zagrana.
Nareszcie…

http://img.interia.pl/rozrywka/nimg/9/e/Tomasz_Kot_scenie_filmu_6282725.jpg


Czym psiknąć, żeby laski zwariowały?

Rzecz o seksie w butelce...



Czy ktoś mógłby podać mi listę najbardziej seksownych męskich zapachów?
Setki razy czytałem takie posty na forach zapachowych, i oczami wyobraźni widzę zakompleksionego młodzieńca z łojotokiem, któremu najwyraźniej nie wychodzi z płcią przeciwną. 


W odpowiedzi pada tyle marek i ich „modeli”, że trudno tak naprawdę wybrać ten, który każdą laskę powali na kolana i każe jej przepraszać, że była tak durna i prymitywna, że wcześniej nas nie zauważała.
Gdyby to było takie proste, fabryki prezerwatyw pracowałyby pełną parą, a biura matrymonialne padałyby jak muchy. Owszem, producenci perfum wyłażą ze skóry i wmawiają klientom, że każdy z nich po jednym psiku zmieni się w George’a Clooney, ale na mnie to jakoś nie działa, bo mimo całej baterii zapachów, dziwnym sposobem pozostałem sobą…
Nie uwierzę, że w świecie ludzi istnieją magiczne feromony, które największego, ćwoka zmienią w  seksbombę.


Przypisywanie pewnym składnikom taką moc, są tylko chwytem marketingowym. Zapach sam w sobie nie będzie seksownym bez udziału odpowiedniego jego „nosiciela”.
Jeśli osobnik pozbawiony jest seksapilu, ma zęby w kolorach jesieni, co chwilę odbija mu się wczorajszym śledziem, a  spod pach wali mu jak z szamba, nie pomoże ani pachnący kokosem żel na łbie, ani tatuaż ze smokiem, a tym bardziej Chanel Allure.
Natomiast czuję, że stary, łysy Sean Connery skropiony kioskowym płynem ogórkowym po goleniu, pachniał będzie lepiej niż ja, po użyciu Fahrenheita.
Dla wybrańców z "wrodzonym" seksapilem w rodzaju Seana zapach jest tylko dodatkiem, taką kropką nad „i”. 


Seksowność to niekoniecznie dwa metry wzrostu, kaloryfer, czy modne ciuchy. Często wystarczają drobiazgi. Spojrzenie, timbre głosu, czy ładny chód. Kobiety wymagające, tzw. trudne będą zwracały uwagę na inne przymioty. Bardziej ducha, niż ciała, choć zawsze będą zwracają uwagę na higienę.
Mówi się, że największym afrodyzjakiem dla takich kobiet, jest inteligencja partnera.
Z kolei dla Andżeliki z dyskoteki będzie to na przykład gładko ogolona moszna.
Oczywiście, łatwiej jest ogolić sobie mosznę, niż być inteligentnym, ale nie na genitaliach chciałbym się skupić.
Czytając listę kobiecych preferencji męskich wód, bardzo często przewija się motyw – „mam z tym zapachem miłe wspomnienia”. I to chyba jest kwintesencją seksowności zapachów. Zapach działa na zasadzie kojarzenia go z miłą chwilą, czy miłosną przygodą. Nieistotnym jest, czy było to CK One, czy Fahrenheit. Zapach w tym wypadku staje się katalizatorem wspomnień. 


Owszem, Fahrenheit czy Armani Code zwłaszcza wieczorową porą, mają większe szanse na zainteresowanie niż Wars, ale nawet jeśli dziewczynie zapach przypadnie do gustu, trzeba wziąć pod uwagę ewentualność, że sam zapach się spodoba, my już niekoniecznie. 

Komuś, kto nie jest atrakcyjny w ogóle, nie pomoże żaden zapach. Pozostaje znaleźć równie nieatrakcyjną połowicę, z podobnymi problemami, a pieniądze odkładane na cudowny eliksir piękności przeznaczyć na karuzelę i galaretkę z bitą śmietaną w niedzielne popołudnie. Lub przybić dywan na ścianę, i popracować nad klatą. Kobiety zdobywa się różnymi sposobami, nie tylko zapachem.
A laski podobno lubią szerokie, umięśnione klaty...


Żeby nie było tak smutno, wywód mój zakończę optymistycznym akcentem.
Bo jest taki zapach, który zmiękczy w zasadzie każdą kobietę. Żeby działał, nie musisz być ani piękny, ani inteligentny. Wystarczy być bogatym. Za to jednego możecie być pewni.
 Zapach ten nigdy im się nie znudzi...


"Teoria wszystkiego" na stargane nerwy...

Czyli, lek na bezsenność…



To nie jest zły film, tylko „w zasadzie” dobry.
Na początku wszystko „brzmi” obiecująco.
 Świetnie oddano klimat lat 60’, gra aktorska w zwłaszcza w przypadku głównego aktora to prawdziwy majstersztyk.


Dialogi? Dialogi dobre są, a mimo to, chce się wyjść z kina.
Co więc poszło nie tak?
Często powtarza się, że prawdziwe życie podsuwa najlepsze tematy. Życie Stephena Hawkinga z pewnością nie jest przykładem przeciętnego życia, a mimo to, nie udało się wykrzesać z tej historii czegoś, co wbiłoby mnie w fotel...


Myślę, że ślimacząca się „Teoria wszystkiego” to „zasługa” brytyjskiego reżysera, który uparł się, za wszelką cenę unikać patetyki i pójść w stronę epatowania spokojem.
Nie trzeba być obdarzonym szczególną wyobraźnią, żeby przewidzieć, jak wyglądałby ten film, gdyby Hawking był Amerykaninem, a film powstał w Hollywood. Dramatyczna muzyka, mordercze tempo, zwroty akcji, jakiś drobny pościg za Hawkingiem w wózku inwalidzkim, a na koniec sztandary, bengalskie ognie, łzy, i tradycyjne, grupowe odśpiewanie hymnu na stojaka. No, a Hawking byłby Murzynem…


Widocznie twórca filmu, James Marsh bardzo chciał tego uniknąć
 W rezultacie siła spokoju granicząca ze znużeniem, jakie wylewało się z  „Teorii wszystkiego”, okazała się silniejsza od dwóch espresso. Senna muzyka dopełniała reszty.


Do tego stopnia, że najpierw zacząłem bawić się palcami u nóg, potem rzucać kotom kulki z papieru, a na końcu zamarzyłem o walnięciu się do łóżka, zamiast czekać na zakończenie, które w przypadku „Teorii wszystkiego” jest przewidywalne.
A przecież, filmy biograficzne nie muszą być tylko nudną laurką. Wystarczy przytoczyć takie tytuły jak "Pianista", czy "Piękny umysł" i co? Można? Można...

Jednakże wcale mnie nie zdziwi, jeśli: Teoria wszystkiego" zdobędzie nagrodę Oskara, bo:
  • Eddie Redmayne zagrał Hawkinga kapitalnie
  • Film dotyka problemów niepełnosprawności 
  • Nie jest rasistowski
  • Werdykt jury nie spowoduje kontrowersji, bo film nie obraża nikogo
  • Lansuje modne hasło powielane w memach -  „Walcz do końca i nigdy się nie poddawaj”

  • Wszyscy lubimy Stephena Hawkinga, bo jajcarz z niego niepospolity i z dystansem...

  • Fajne kolorki… (taki żart)
Podsumowując, wybrałem się na obiad do wytwornej restauracji spożyć zupę purée z truflami, do tego paszteciki z rakowym farszem, oraz carpaccio z ozorków cielęcych, a dostałem herbatę z potrójną melisą i lampkę neospasminy.
Szkoda…






Walentynki sralinki...

Czyli, dzień pierdzenia miłością...


"14 lutego wszystkie gwiazdy lśnią na niebie a ja kocham tylko Ciebie!"



Dziwne to święto. O ile nazwać to świętem. Przywleczone w latach dziewięćdziesiątych z USA, dziwnie łatwo wpasowało się w polski grunt. Przyjęło się łatwo, bo uwielbiamy łykać wszystko, co przychodzi z Zachodu. Nawet jeśli są to odpady radioaktywne albo Walentynki. "Święto" to zwane dalej świętem zakochanych, stało się mutacją zapomnianego już trochę postkomunistycznego święta kobiet z dodatkiem mocno eksponowanego pseudomiłosnego ekshibicjonizmu.
Według wielu (i ja się też do nich zaliczam), Walentynki to twór, który powstał w celu ożywienia stagnacji handlowej występującej pomiędzy Bożym Narodzeniem a Wielkanocą. To też przykład na to, jak łatwo manipulować tłumem w celu wyciskania z niego ostatniego grosza w imię miłości.


 Wyciskanie zaczyna się od czarowania wystawami upstrzonych tysiącami kiczowatych serduszek, amorków i innych atrybutów miłości. Do walki o każdy grosz włącza się oczywiście gastronomia i handel internetowy, a największe portale nie wyłączając Google, będą nam natarczywie przypominać o tym „święcie”, dekorując swoje strony otyłymi amorkami. W ten sposób będą starały się zmienić najbardziej cynicznego i pozbawionego uczuć chama, w czułego misia poszukującego miłości. 


Misia, który podkręcony i popieszczony natarczywą reklamą po gruczołach miłości, wysupła trochę grosza na bukiecik kwiatów dla pryszczatej koleżanki z pracy, lub w najgorszym wypadku na wibrator, lub bilet do kina.

Czuję wstręt do tworu zwanego Walentynkami, który kojarzy mi się z grupkami głośno śmiejących się, mocno umalowanych i lekko wstawionych lachonów z uwiędłym kwiatkiem w łapce i białych, upiętych, skóropodobnych kozaczkach na otyłych goleniach.


Rodzimą Noc Kupały zastąpiono amerykańską, z dupy wyjętą "tradycją", która kojarzę głównie z napranym po walentynkowej imprezie kolesiem wymiotujący do kosza na śmieci, niż miłosnymi uniesieniami.
A może jestem po prostu starym, niereformowalnym ramolem, i nie kumam całego tego słodkiego manifestowania pierdzenia serduszkami? 


Z goryczą o tłustym czwartku…

Czyli o oszukiwaniu na nadzieniu…



Niedawno rozpisywałem się o tym, jak przemysł przetwórczy robi z nas pacanów, pakując w słoiki odpady z rzeźni i sprzedając je, jako pełnowartościowe przetwory spożywcze. Jasne, że się czepiam. Wszak handel to sztuka oszukiwania i mamienia klienta w celu uzyskania przychodu zeń. Ale dzisiejszy „tłusty czwartek” doprowadził mnie do wrzenia.
Bo znowu walnęli mnie na marmoladzie...


Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Może tylko ja mam takiego pecha, ale ilekroć wyciągam z torby pączka, czuję się, jakbym brał udział w rosyjskiej ruletce. Pałaszowanie zaczynam oczywiście od przebicia się przez często dość grubą, brązową powłokę skórną, potem przedostaję się do miąższu, który w domyśle stanowi tzw. pączek właściwy. Ta część najczęściej zapycha mi policzki i zamula przełyk. Przy sporych rozmiarach pączka, bez popitki często dochodzi wtedy do zatkania przełyku, co powoduje wytrzeszcz gałek ocznych, sinienie skóry i debilny wyraz twarzy. Przyznam, że nieraz ocierałem się o śmierć, ale tylko po to, żeby po tej wstępnej penetracji dotrzeć do JĄDRA ROZKOSZY, czyli Wielkiej Niespodzianki, jaką jest farsz, najlepiej w postaci marmolady, dżemu lub róży. I tu z reguły doznaję uczucia nieopisanej krzywdy. Zamiast uczciwego ładunku dżemu, zastaję jakiś wysięk. Jakby jakiś tajemniczy dżemsucker podstępnie wyssał go za pomocą słomki.
Uczucie oszukania, poniżenia i krzywdy, a w tle słychać chichot złośliwego cukiernika. Tak się wtedy czuję… Jak można w ten sposób traktować Polaka-katolika? :)


Pytam więc cukierników – dlaczego? Dlaczego mi to robicie? Czy dżem ładowany do pączków produkują jednookie, łyse dziewice z wyspy Bora Bora? To ładujcie krajowy ze sklepu za rogiem!   Tylko niech wreszcie będzie!
Inaczej miarka się przebierze i sami będziecie wpychać w siebie i w wasze dzieci ten suchy badziew, który w smaku często bardziej przypomina nakrochmaloną skarpetę niż pączka...

Uff... Musiałem to napisać. „Dżemowy problem” kiełkował we mnie, od kiedy wyrosły mi pierwsze ząbki…
A teraz smacznego...


Jan Serce, czyli zło zawsze powraca...

Był wyjątkowo chłodny, deszczowy ranek. Jak zwykle o tej porze, ubrałem płaszcz, z toaletki zgarnąłem garść monet i wyszedłem do kiosku po gazetę.
Szedłem bez pośpiechu, zamyślony, wzrokiem muskając mijane płyty chodnikowe. Minąłem parę przecznic i skręciłem w cichą i pustą uliczkę. Często używałem tego skrótu, kiedy padał silny deszcz, a ja nie miałem ze sobą parasola.
W połowie drogi usłyszałem głośne chrząknięcie. Odruchowo odwróciłem się, i ze zdumieniem ujrzałem niewysokiego mężczyznę ubranego w czerwone coś. 


- Jan Serce – pomyślałem z rozbawieniem.
W tym samym momencie dziwnie ubrany człowieczek podszedł do mnie, i z uwagą zaczął mi się przypatrywać.
- Czy pan Stefan? – zapytał
- Taak… - szepnąłem lekko przestraszony.
- Stefan Kieś? Syn Józefa i Aldony z domu Kuciapa? – człowiek powtórzył pytanie, zerkając  jednocześnie na jakąś kartkę
- Tak, to ja
- Pamięta pan Anię Kowalczyk? Chodziliście razem do podstawówki. Dokładnie mówiąc, do klasy  "B".
Jak miałbym nie pamiętać pryszczatej Ani i jej blond kucyków – pomyślałem
- Owszem, znam, choć to bardzo dawne dzieje – odparłem z uśmiechem
- A pamięta pan, jak w wakacje, kiedy 18 lipca 1970 roku siedzieliście nad brzegiem jeziora Wigry i przysięgał pan, że się z nią ożeni?
- Tego akurat nie pamiętam – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Toż to było prawie pół wieku temu!


Mężczyzna słuchał mnie z uwagę, mierząc jednocześnie wzrokiem. Po chwili milczenia odrzekł:
– Jestem kurierem od pani Ani. Prosiła, żeby panu przekazać, że przez prawie pół wieku wiernie czekała, a okazał się pan typową, męską świnią, w dodatku niesłowną, oraz tępym kutafonem. Przez pańską niefrasobliwość straciła urodę, jędrne ciało i sens życia. Dodała, że – tu zacytuję - ma pan najmniejszego ptaka, jakiego w życiu widziała.
Prosiła też, żeby przekazać panu jeszcze to.
To mówiąc, zamachnął się chudą, czerwoną, ale nieźle umięśnioną nogą, wymierzając mi potężnego kopniaka prosto w krocze.
Przeszywający ból spowodował, że z szeroko otwartymi oczami uklęknąłem pośrodku ulicy, łapczywie usiłując złapać powietrze. Kiedy odrobinę ochłonąłem, mały człowiek podszedł do mnie, przykucnął, z małej kieszonki wyjął jakiś druk oraz długopis, i podając mi je, powiedział:
- Bardzo proszę jeszcze tylko pokwitować odbiór przesyłki. O tu na dole po prawej.
Kiedy to zrobiłem, spokojnym krokiem odszedł.  Gdy oddalił się na bezpieczną odległość, powoli wstałem z kolan i chwiejąc się, niepewnym krokiem podszedłem do ściany jakiegoś budynku.
Oparłem się o nią, cały czas czując nieznośnie pulsujący ból.
Otarłem pot z czoła, a z kieszeni płaszcza wyłuskałem papierosa i zapalniczkę. Zapaliłem i mocno się zaciągnąłem.
Wówczas przypomniałem sobie coś, co w tej chwili zabolało mnie bardziej od kopniaka. A kiedy to sobie przypomniałem, poczułem, że moje oczy stają się wilgotne od łez. Dyskretnie wytarłem je rękawem płaszcza, choć wewnątrz czułem rozsadzający mnie żal i upokorzenie.
Jak mogła powiedzieć, że mam najmniejszego ptaka, jakiego widziała?
Ale chamstwo...












Szukając pracy w Polsce

Czyli, uciekajcie stąd...



Przyznaję, byłem naiwny jak dziecię, kiedy będąc w Londynie kupowałem bilet do Polski.
Bilet w jedną stronę. Tłumaczenia znajomych, jakoby Polska stała się krajem dzikim i „cebulą” pachnącym uznałem za konfabulacje, i narodową skłonność do narzekań.
Wszak nie dość, że oparliśmy się kryzysowi ekonomicznemu, to w dodatku odnotowaliśmy jakiś tam wzrost gospodarczy. Inaczej mówiąc, pozytywne przesłanki były.
Uzbrojony we wiarę w siebie i nażelowany życiowym optymizmem, spakowałem swój dobytek i ruszyłem „po życie sięgać nowe”…


Pierwsze miesiące potraktowałem jako okres adaptacyjny do życia w europejskim  „Bangladeszu”.
Następnie przyszedł czas na rozeznanie w kwestii krajowego rynku pracy.
Urzędy pracy sobie odpuściłem, bo jeśli trafia się jakaś w miarę atrakcyjna oferta, najpierw dowiadują się o tym bliżsi i dalsi przyjaciele Królika, a przeciętny petent "z ulicy" może liczyć tylko na odpady...


Dlatego zdecydowałem się wziąć ster we własne ręce.
Im głębiej penetrowałem rynek pracy, tym gorzej spałem, a mój nagromadzony latami optymizm topniał, jak lody bambino w dziecięcej rączce.
Ze zdziwieniem odkryłem, że praca „normalna”, jaką pamiętam, czyli tzw. pełny etat w zasadzie nie występuje, lub pojawia się sporadycznie przy specyficznych zawodach. Na taki luksus może liczyć osoba, która zajmuje się myciem zwłok, maszynista pociągu albo dowódca batalionu czołgów. 


Zdarzają się wyjątki od tej reguły, ale niejako w zamian proponuje się głodową pensję.
Wyjątkiem jest zatrudnienie w korporacjach. O ile macie szczęście, żeby taką pracę dostać. Tam dostaniecie wszystko. Dobrą płacę, ubezpieczenia, darmowy wstęp do siłowni itp.
Wystarczy mieć naturę psa gończego, lokaja i cyborga zarazem. W zamian za słuszną pensję oddacie swoją duszę i pokochacie korpo a korpo pokocha was. Będziecie jeździć na zjazdy integracyjne i do lasu na paintball, gdzie bezkarnie będziecie mogli wykrzyczeć imię swojej matki, albo cały magazynek żelowych kulek wpakować w dupę znienawidzonego kolegi…


Reszta ofert pracy w rubryce „forma zatrudnienia” proponuje umowę zlecenie, lub tajemnicze „Inne”.
Najczęściej pojawiającą się ofertą jest stanowisko pracownika Call Centre, a przy ofercie obowiązkowo występuje fotografia sympatycznej dziewczyny ze słuchawkami na głowie i mikrofonem przy uśmiechniętym, zadowolonym licu.


Odpuściłem temat, bo po pierwsze płeć nie taka, a po drugie, nie potrafiłbym wydzwaniać do przypadkowych ludzi proponując im wzięcie udziału w prezentacji rewelacyjnego koca, który leczy raka i zaparcia, i nęcić ich darmowym poczęstunkiem w postaci wczorajszych pączków i lury udającej kawę.


Z innej beczki. Patrzysz, szukają przedstawiciela handlowego - dumnie brzmiąca profesja.
Oczami wyobraźni widzisz siebie za kierownicą Lexusa jadącego do Ważnej Firmy podpisać kontrakt na dostawę siłowników do samolotów Boeinga. Za oknem piękne widoki, obok ciebie siedzi twoja asystentka o urodzie Jessici Alby, a z głośników radia sączy się rozpalająca zmysły bossa-nova...
Rzeczywistość jest jednak okrutna. Do bagażnika zardzewiałego, służbowego Tico wrzucą ci parę zgrzewek "rewelacyjnego", opartego na kosmicznej technologii środka czyszczącego do sraczy, "kosmiczne" obieraczki do warzyw, bądź pudła pełne fantazyjnych balonów i robisz za obwoźnego sprzedawcę, jakich sam starasz się unikać na parkingach przed marketami…


Inną i zasługującą na szczególną uwagę jest praca za darmo. Tak właśnie. Praca za darmo. Cud miód.
Niemcy w czasie okupacji stosowali ten rodzaj zatrudnienia, jednak była to praca przymusowa.
Dostałem parę ofert darmowej pracy.
Niektóre brzmiały dość ponętnie, bo zdarzyło się, że parokrotnie zaoferowano mi pracę redaktora naczelnego pisma, które dopiero się rodzi, ale jak się urodzi i zacznie przynosić zyski, wraz z nimi pojawią się także pensje.
Niestety, nawet w przybliżeniu nie powiedziano mi, w której pięciolatce dostałbym jakiekolwiek wynagrodzenie, więc zrezygnowałem…
Czasem trafiają się ogłoszenia o stażu. Oczywiście bezpłatnym. Sformułowane są one tak pięknie, że nic tylko rzygać tęczą, i Bogu dziękować za szansę, jaką właśnie nam dano...


Po pewnym czasie zacząłem wątpić w swoje szanse, a ogłoszeniom przyglądałem się już bardziej z ciekawości.
Śledząc rubryki „Oferujemy” odkryłem, że większość pracodawców korzysta z tej samej kserokopiarki, bo bez względu na charakter prowadzonej działalności przeważnie oferują:

Możliwość rozwoju i awansu w dynamicznie rozwijającej się firmie (ta uwaga jak mniemam, ma być zawoalowaną obietnicą przyszłych, (czytaj: wyższych) zarobków, ale jeszcze nie teraz)
Pracę w młodym zespole (jako facet po pięćdziesiątce czułbym się w tym zespole jak pedofil)
Pracę dającą dużą satysfakcję (rozwożenie pizzy rowerem w styczniowy mróz)
Niezbędne narzędzia pracy (kask rowerowy z reklamą firmy i naklejki na ramę)
Atrakcyjne wynagrodzenie (w tym wypadku atrakcja to przeważnie osiem złotych brutto)
Miłą atmosferę w pracy ( to nic nie kosztuje, więc wierzę)


Zauważyłem, że głód pracy i jej „pakistańsko-polskie” standardy pozwalają przyszłemu pracodawcy pogrymasić.
Dlatego, żeby zostać sekretarką prezesa trzeba mieć wyższe wykształcenie, posiadać znajomość dwóch języków obcych w mowie i piśmie, odpowiednią aparycję, a także umiejętność sprzątania po prezesie. A wszystko to, za osiem zeta na godzinę brutto.
Miodzio…


Zdaję sobie sprawę, że za umowy śmieciowe odpowiada głównie ZUS, który ustalił stawki na takim poziomie, że pracodawcy serce by pękło, gdyby miał je płacić za każdego pracownika. 


Najśmieszniejsze jest to, że rząd od paru lat grzmi o śmieciowych umowach, a to właśnie państwowy system ubezpieczeń powoduje, że każdy normalny Polak prędzej podetnie sobie tętnice, niż zapłaci tysiaka miesięcznie za darmozjadów. Zwłaszcza że za niemałą kwotę oferuje mu się przysłowiową figę i to bez maku.
Przyjrzawszy się rodzimemu rynkowi pracy, mogę śmiało napisać – uczcie się języków i spieprzajcie stąd, póki jesteście młodzi i sprawni.


To, co proponuje nasze państwo nie starczy wam na nową baterię do telefonu.
Polska zawsze była i będzie biednym krajem, głównie z powodu durnych przywódców. Nie ma co liczyć na normalne, europejskie zarobki. To taka biedna Azja pośrodku Europy.
Wystarczy wspomnieć, jakim oburzeniem zareagowały polskie władze, gdy Niemcy zażyczyli sobie, by polscy kierowcy ciężarówek jadący przez ich kraj otrzymywali od polskich pracodawców równowartość niemieckiej płacy MINIMALNEJ.
Nie rokuje to dobrze na przyszłość. Nieprawdaż?
A kiedy wyjedzie połowa narodu, rynek pracowników się wyludni, pracodawcy dojdą do wniosku, że 1500 zeta miesięcznie to godziwa pensja dla wykwalifikowanego Polaka, ale na ćwierć etatu. 
Oby… Póki co, czekam na Wasze pozdrowienia z Londynu... :)




Życie płata figle, czyli dwa lata przerwy w blogowaniu

Te trywialnie nazwane przeze mnie figle, to tragedia rodzinna i problemy zdrowotne, które na szczęście oddaliłem. W międzyczasie napisałem k...

Najchętniej czytane